Polacy wysiadają z diesli. Rośnie udział rynkowy hybryd
Choć nasz rynek motoryzacyjny jest zdecydowanie słabiej rozwinięty niż niemiecki, francuski czy włoski, to widoczne są na nim identyczne trendy jak na Zachodzie. My też odwracamy się od aut z silnikami wysokoprężnymi. I też coraz chętniej wybieramy modele z napędami alternatywnymi.
Dane belgijskiego stowarzyszenia ACEA zrzeszającego wszystkich dużych producentów samochodów, nie pozostawiają złudzeń – na przestrzeni kilku lat udział diesli w unijnym rynku nowych aut osobowych spadł z ponad 50 do ok. 34 proc. Klientów odstraszyły od „ropniaków” nie tylko afery z manipulowaniem ich rzeczywistą emisją spalin, ale także badania naukowe potwierdzające, że to, co wylatuje z ich rur wydechowych może być niebezpieczne dla zdrowia.
Do tego wiele miast zaczęło rozważać wprowadzenie zakazu wjazdu do centrów dla diesli, a w międzyczasie Bruksela uszczelniła system badania faktycznej emisji (norma Euro 6d-TEMP i cykl WLTP). To sprawiło, że producenci musieli przekonstruować jednostki wysokoprężne (m.in. dołożyć filtry SCR, w których trzeba uzupełniać roztwór mocznika), co uczyniło je jeszcze bardziej skomplikowanymi. I oczywiście droższymi.
Z diesli wysiadają nie tylko Niemcy, Francuzi, Włosi, Austriacy czy Brytyjczycy. Robią to również Polacy. Ze statystyk Polskiego Związku Przemysłu Motoryzacyjnego wynika, że w ubiegłym roku nad Wisłą zarejestrowano 532 tys. nowych osobówek, spośród których 24,8 proc. miało pod maską silnik wysokoprężny.
Dla porównania w 2017 r. odsetek diesli wynosił 27,8 proc. w roku 2016 było to 31,6 proc., a w 2014 – 42,4 proc. Innymi słowy, w ciągu zaledwie czterech lat straciły one 17,6 proc. udziałów w rynku. Co ciekawe, podobnie sytuacja wygląda na rynku aut używanych – o ile na początku dekady aż sześć na dziesięć sprowadzanych z Zachodu aut jeździło na oleju napędowym, to dzisiaj średnio jest to 3,5 auta.
Podczas, gdy popyt na „ropniaki” spada, wyraźnie rośnie ten na napędy alternatywne. Tu jednak widać już pewne rozbieżności między Zachodnią Europą, a Polską. O ile w krajach tzw. starej Unii sprzedano w ubiegłym roku 98 tys. aut elektrycznych i 117 tys. hybryd typu plug-in to nad Wisłą było to odpowiednio 91 i 52 sztuki.
Czemu tak mało? Raz, że pojazdy tego typu są bardzo drogie, dwa – infrastruktura do ich ładowania praktycznie nie istnieje, a trzy – w polskich realiach nie można ich nazwać w pełni ekologicznymi. Bo energia do ładowania ich baterii pochodzi z węgla. U nas z tego surowca produkuje się nadal ponad 90 proc. prądu, podczas gdy w rozwiniętych krajach zachodnich – już grubo poniżej 50 proc.
Za to coraz chętniej kupujemy klasyczne hybrydy, które nie wymagają ładowania z gniazdka, a do tego mają zdecydowanie przystępniejsze ceny, porównywalne z dieslami. W ubiegłym roku, w Polsce, nabywców znalazło 22,8 tys. aut hybrydowych, co oznacza imponujący wzrost 32,6 proc. w porównaniu z rokiem 2017.
Z kolei jeszcze w 2015 r. sprzedaż aut HEV (z ang. Hybrid Electric Vehicle) zamknęła się sumą 5,5 tys. egzemplarzy. Mówiąc krótko, na przestrzeni zaledwie trzech lat ich popularność wzrosła czterokrotnie! I nie jest tajemnicą, że stało się to głównie dzięki Toyocie i Lexusowi, które mają ok. 90 proc. hybrydowego rynku.
W przypadku Lexusa już ponad połowa nowych samochodów, jakie wyjeżdżają z jego salonów ma napęd spalinowo-elektryczny. A w ubiegłym roku marka po raz kolejny pobiła rekord sprzedaży na polskim rynku, przekraczając granicę 4 tys. egzemplarzy. Symptomatyczne, zważywszy na to, że kilka lat temu Japończycy jako pierwsi podjęli odważną decyzję o całkowitym wycofaniu się z produkcji diesli. Wówczas cały motoryzacyjny świat zastanawiał się głośno, czy aby w ten sposób sami sobie nie strzelają w stopę.
Dziś okazuje się, że to był strzał w przyszłość.