Ciekawa sprawa. Do północnej Afryki, czyli do Maroka, Tunezji, a nawet do Algierii ludzie jeżdżą na wyprawy samochodami terenowymi praktycznie w każdym sezonie. Natomiast do Libii - nie. Czy to przez legendę chimerycznego przywódcy, echa dawnego embargo oraz zagrożenia Al-Kaidą - jakoś ten kraj na mapie polskich wypraw off-roadowych był białą plamą. Lubię wyzwania i fascynują mnie podróże tam, gdzie jeździ mało osób, więc po kilku miesiącach przygotowań udało mi się zorganizować pierwszą, dużą polską wyprawę na środek Sahary.
Pierwszego listopada w porcie w Genui spotkało się 11 załóg. Wszyscy bojowo nastawieni, przygotowani, odpowiednio wyposażeni i w dobrym humorze. Po krótkiej odprawie, zaokrętowaniu i całodniowym rejsie wylądowaliśmy w Tunisie, skąd ruszyliśmy w kierunku Trypolisu. Już dojazd do granicy stanowił przygodę, bowiem w jednej "dyskotece" poleciał dyfer, który udało się to dosyć szybko naprawić przy pomocy zapasowej główki. W Libii czekały już na nas nowe tablice rejestracyjne, dokumenty oraz policjant, który jechał z nami przez cały czas i "opiekunowie".
* ZOBACZ WIĘCEJ ZDJĘĆ Z WYPRAWY DO LIBII * Tutaj mała dygresja - Libia jest państwem policyjnym, w którym wszyscy o wszystkim wiedzą i wszyscy wszystkich śledzą, podobnie jak dawnej NRD, więc nie zdziwiła nas obecność "misiów". Okazało się jednak, że nasze "misie" są bardzo przyjazne, wesołe i zaciekawione, kto to właściwie przyjechał, bowiem z Polski żadnej ekipy samochodami terenowymi tutaj jeszcze nie było. Na początku chłopaki byli trochę zestresowani, bo gdy zobaczyli wesołych, zgranych ludzi poubieranych w piksle i marpaty z pełnym oporządzeniem, nie bardzo wiedzieli, o co chodzi. Cały czas mieli przecież przed oczami relacje telewizyjne z Afganistanu czy Iraku. Dowcip polegał też na tym, że my wiedzieliśmy, że dwóch z nich dobrze rozumie po polsku (przyznali się jednego dnia, że byli u nas kilka razy), oni wiedzieli, że my o tym wiemy, ale twardo udawali, że naszego języka nie znają. Później,
mimo różnych dowcipów, których im nie żałowaliśmy, zaprzyjaźniliśmy się bardzo, bo okazali się normalnymi, wesołymi i inteligentnymi ludźmi, bez żadnych kompleksów "białego człowieka" oraz świadomych ogólnej sytuacji.
Pierwsze wrażenie Libia robi bardzo pozytywne. W porównaniu z Tunezją jest bardzo bogata i o wiele bardziej ludna. Trąci jednak arabskim socjalizmem, czyli króluje szarzyzna i bylejakość. No, ale jest największa niespodzianka - paliwo kosztuje 1 EUR aż za 10 litrów. Czyli tyle, ile powinno właśnie kosztować! Po zwiedzeniu wspaniałych starówek w Nalucie i Ghadamesie, zabytków wpisanych na listę UNESCO, wyruszyliśmy na pustynię, aby pokonać najdłuższy odcinek bez możliwości tankowania paliwa.
Nie był jakoś specjalnie trudny technicznie, ale zajął nam to trzy dni. Na początku była to hamada Al-Hammra, potem 100 km odcinek wydm Ubari i znów hamada. Samochody sprawowały się znakomicie, poza jednym Patrolem, któremu wybuchł silnik w Ghadamesie i musiał zostać (próby reanimacji w arabskim warsztacie i znajomość rzeczy tamtejszych mechaników to temat na "long funny story"). W Al-Awinat skorzystaliśmy z normalnych pryszniców i zobaczyliśmy pierwsze miasteczko położone na środku pustyni. A że wtedy zaczęło trochę wiać to miejsce zrobiło na nas niezłe wrażenie. Następny etap to Akakus - miejsce znane wszystkim miłośnikom Sahary. Są to niesamowite formacje zbudowane z czarnej skały pozasypywane ciemnożółtym piaskiem. Poprzez wietrzenie skały przybierają fantastyczne kształty i kolory. W czasach prehistorycznych obszar ten był gęsto zaludniony i zielony, o czym świadczy niezliczona ilość malowideł naskalnych przedstawiających sceny z życia ludzi, zwierzęta i rośliny. Jest to unikatowe miejsce w skali
światowej, do którego nie jest łatwo się dostać. Niemniej Akakus to obszar, gdzie spotkaliśmy relatywnie najwięcej turystów. Z reguły były to grupy podróżujące "wycieczkowozami" (7-9 osobowa Toyota lub długi Land Rover) z arabskimi kierowcami, obsługą i kuchnią, czyli to, co można otrzymać np. wykupując fakultatywne safari na Jerbie.
Na Akakusie spędziliśmy trzy dni. Było gdzie pojeździć, trochę po wydmach, trochę po skałkach, przeżyliśmy przygodę z kolejnym autem. Tym razem w moim Discovery, na środku wydmy został zmielony dyfer, co zmusiło nas do rozbiórki mostu i poskładania go z części po poprzednim, zmielonym w Tunezji. I okazało się, że można w ciągu czterech godzin na środku wielkiej piaskownicy, gdy wieje wiatr i sypie pyłem, rozebrać most, rozłożyć dyfer, wyczyścić, spasować, włożyć z powrotem i pojechać dalej.
A dalej przed nami był, Murzuq, czyli największe w Libii morze pisaku z wydmami sięgającymi 250 m. Można o nim wiele pisać, ale najlepiej zobaczyć na własne oczy. Już pierwsza próba pokonania piaskowej przełączki skończyła się długa zabawą w ewakuację toyoty naszych "misiów", bowiem samochód zjechał do leja, zatrzymał się na dużym trawersie i nie mógł się ruszyć w żadną stronę. A było to już grubo po zapadnięciu zmroku. Tam też, z braku desek snowboardowych, trenowaliśmy zjazdy z wydmy na odkręconej masce land rovera.
Z Murzuqu nasza trasa biegła już na północ, w kierunku Trypolisu. Nie była to jednak prosta droga, przed nami został jeszcze ostatni trudny odcinek, jakim był Erg Ubari we wschodniej części, a na nim niesamowite jeziorka artezyjskie. Widok jak z baśni 1001 nocy - morze piachu, wydmy a pomiędzy nimi jeziorka otoczone palmami i śnieżnobiałe zabudowania. Jest to kolejne miejsce, do którego warto było przyjechać. Przeprawa przez wydmy nie była łatwa, mieliśmy kilka przypadków, które o mały włos nie skończyły się dachem lub bokiem, odkopywania samochodów były na porządku dziennym, a kierunek jazdy trzeba było trochę zmodyfikować, bowiem "fesz-fesz", czyli lotne piaski, uniemożliwiły jazdę po założonej trasie.
* ZOBACZ WIĘCEJ ZDJĘĆ Z WYPRAWY DO LIBII * Ubari udało się pokonać i przed nami został już tylko prosty kawałek do Leptis Magny - największego śródziemnomorskiego zachowanego miasta z czasów rzymskich. Nawet dla kogoś, kto widział Rzym, wielkość Leptis Magny robi wrażenie. Ostatni dzień, według planu, był przeznaczony na zwiedzanie Trypolisu i zakupy, bowiem oryginalne części do Toyot i Nissanów kosztują tam ok. 10 proc. tego, co w Europie.
Wyprawa była wspaniałą przygodą. Każda z załóg, czyli Romanki, Brzydy, Króliki, Włodki, Krzyśki, Bartki, Przemki, Miśki i Bogdany a nawet Adolfy, była inna i stanowiła swoistą indywidualność oraz nieźle wpisywała się w naszą różnorodność. Mimo rozmaitych trudności, psujących się samochodów, czasami pękającej psychy i fochów zawsze dopisywał nam humor, byliśmy skorzy do dowcipów i żartów nie bacząc na nasz wiek i położenie. I przez cały czas trzymaliśmy się razem, bowiem było to nasze główne założenie: razem wyruszamy - razem wracamy, nikogo nie zostawiamy. Udało nam się przejechać połowę Libii, przeprawić się przez trzy Ergi, nabić sporo kilometrów po hamadzie. No i udało nam się przetrzeć kolejny szlak na polskiej off-roadowej mapie wypraw.
Michał Synowiec, zdjęcia: Michał Płoński "Brzyd"