- Mam wrażenie, że w samochodzie jestem bezpieczniejszy niż na skoczni - mówił po pierwszych treningach za kierownicą swojej terenówki Adam Małysz. W czwartek miał okazję przekonać się, że nawet wywrócenie auta do góry kołami nie kończy się tragedią.
W przypadku normalnego samochodu dachowanie, jakie zaliczył na poligonie podczas bicia rekordu prędkości były skoczek narciarski, oznacza najczęściej kasację pojazdu. Tymczasem wóz Małysza po kilku minutach już stał na kołach i... - ... Gdyby to był rajd, pojechałby dalej - powiedział nam mechanik ekipy RMF Caroline Team.
Efekty błędu Adama widać doskonale. Porsche cayenne miało obite błotniki, lekko wgnieciony dach, stłuczone przednią i boczną szybę oraz urwane lusterko. Naprawa nie będzie skomplikowana, a po wymianie uszkodzonych elementów Małysz znów siądzie za jego kierownicą.
To, że nic mu się nie stało, jest zasługą obowiązkowej w każdym samochodzie tego typu klatki bezpieczeństwa. To wykonana z rur, umieszczona wewnątrz auta plątanina wzmocnień o łącznej długości kilkudziesięciu metrów. Konstrukcja kosztuje kilka tysięcy złotych, utrudnia wsiadanie oraz ogranicza przestrzeń w ciasnej kabinie, ale w połączeniu z wielopunktowymi pasami gwarantuje ochronę załogi w trakcie wypadków.
- Trudno porównać odczucia z jazdy z prędkością 180 kilometrów na godzinę z lotem na skoczni. Teraz nie czuję tej prędkości. Siedzę w środku, zamknięty jakby w klatce. Na skoczni odczuwałem na rękach, twarzy każdy podmuch. Dlatego przyznam, że podczas skoku w Oslo, kiedy musiałem ratować się przed upadkiem, miałem większego pietra niż podczas tego wypadku - mówił w czwartek Małysz.
W przeciwieństwie do sytuacji z przeszłości, Adam nie musi wymieniać też kasku, który po wywrotkach na skoczni pękał po uderzeniu o zeskok. - Z kaskiem nic się nie stało. Nie miało jak, bo nawet nie dotknąłem sufitu - opowiadał pukając w ochronę głowy.
Polecamy na fakt.pl:
Niedzielan: musimy być mężczyznami!