Projekt ustawy o elektromobilności to administracyjny bubel. Jego twórcy nie wiedzą nad czym pracują
Wprowadzenie na polskie drogi samochodów elektrycznych wkracza w kolejną fazę absurdu. Projekt ustawy przygotowany przez Ministerstwo Energii trafił teraz w ręce parlamentarzystów. To wbrew pozorom dobra wiadomość, bowiem mamy do czynienia z bublem prawnym całkowicie oderwanym od rzeczywistości i można mieć nadzieję, że wreszcie ktoś to zauważy.
Ideą stojącą za ustawą o elektromobilności i paliwach alternatywnych jest przesiadka kierowców do samochodów elektrycznych. Rząd planuje, że do 2025 roku na drogach znajdzie się okrągły milion egzemplarzy pojazdów na prąd. Dla przypomnienia, rocznie z salonów wyjeżdża około 400 tys. nowych aut z silnikami spalinowymi pod maską. Na "elektryka" zdecydowało się w ciągu ostatnich 12 miesięcy około 300 kierowców. W całej Europie – wspomagającej dopłatami przy zakupie – liczba ta wynosi 200 tys.
Naturalnie trzeba będzie więc przygotować zachęty dla potencjalnych klientów. Plany przewidują zniesienie akcyzy na samochody elektryczne. W przeciągu 10 lat będzie to kosztować 3,7 mld zł. To tyle, ile wynoszą wpływy z tego podatku za pojazdy w okresie 18 miesięcy. Takie poświęcenie sprawi, że najtańszy z samochodów elektrycznych, kosztujący ponad 100 tys. zł, stanieje o około 4 tys. zł. Trudno spodziewać się więc kolejek w salonach, skoro kupując samochód używany przeznaczamy na niego średnio 30 tys. zł, a jego wiek to zazwyczaj 11 lat. Tymczasem w krajach zachodnich dopłaty do samochodów elektrycznych wynoszą kilka tysięcy, ale euro.
Ambitne działania rządu pozwolą również na stworzenie stref czystego transportu, po którym będą mogły poruszać się (i parkować za darmo) samochody napędzane energią elektryczną (obecnie około tysiąc aut), gazem ziemnym (kilka tysięcy) lub wodorem (w praktyce zero). Jeśli będziemy chcieli wjechać do centrum tradycyjnym pojazdem, trzeba będzie zapłacić 30 zł, które trafią do gminy, lub liczyć się z mandatem w wysokości 500 zł. Wszystko w imię walki ze smogiem.
Warto jednak zauważyć, że Polska jest niechlubnym europejskim liderem emisji CO2 w elektroenergetyce. Prąd jaki trafia do nielicznych polskich aut na prąd powstaje w większości w wyniku spalania węgla, przez co do atmosfery emitowany jest dwutlenek węgla. Przejechanie jednego kilometra samochodem elektrycznym w Polsce wiąże się z wyemitowaniem 160 g CO2 do atmosfery. Równie dobrze moglibyśmy jechać kilkuletnim autem z silnikiem spalinowym - emisja byłaby taka sama. Z kolei szanse na rozwój energetyki wiatrowej w Polsce są raczej mizerne, gdyż rząd zmienił przepisy utrudniając stawianie kolejnych turbin.
Auta będzie można naładować w ponad 6 tys. punktów, które mają powstać w ciągu najbliższych 2 lat. Na razie prawdziwych, szybkich ładowarek w Polsce jest kilkadziesiąt, a firma Greenway planuje w ciągu dwóch lat postawić 200 takich agregatów. Nawet jeśli znajdą się kolejni chętni na finansowanie ładowarek, polskie elektrownie już w tym roku miały latem problem z produkcją prądu. Prognozy na kolejne letnie miesiące wskazują, że możemy doświadczyć niedoborów energii elektrycznej. W takim scenariuszu ładowanie aut nie jest, delikatnie mówiąc, najlepszym pomysłem.
Koszty całego projektu elektryfikacji dróg szacowane są na ponad 18 mld złotych. W przyjętym dokumencie bardzo mało uwagi poświęca się pojazdom hybrydowym, jak i typu plug-in, które pozwalają przejechać 50 km na energii elektrycznej, a później do poruszania się wykorzystują silnik spalinowy. Idealna alternatywa na czas przejściowy, gdy nowa infrastruktura będzie dopiero wdrażana, została zignorowana. Postawiono na wlepianie mandatów i wnoszenie opłat zamiast np. ułatwić rozwój systemom współdzielenia samochodów. W kilku polskich miastach auto można wypożyczyć na minuty, a jak się okazuje, Ministerstwo w ogóle nie zdaje sobie z tego sprawy.