Na trasie 10. etapu z Kiffy do Kayes ścigały się tylko załogi samochodów i ciężarówek. Motocykliści, w tym nasz "jedynak" w rajdzie Jacek Czachor, jechali bez pomiaru czasu, aby uczcić w ten sposób pamięć tragicznie zmarłego w poniedziałek Australijczyka AndyŐego Caldecotta – pisze Przegląd Sportowy.
- Mieliśmy wolny przejazd. Opuściliśmy już piaszczystą Saharę, a wjechaliśmy do "czarnej" Afryki. Zaczęła się sawanna i tereny półpustynne - opowiada polski zawodnik. - Jest wiele szlaków, co powoduje, że przy wyłączonej nawigacji satelitarnej łatwo o błąd. Pojawiło się także sporo drzew. Nam nie powinny one sprawiać większych kłopotów, gorzej będą miały samochody. Trasa jest kręta, pełno na niej kamieni. Mamy za to coraz więcej kibiców, bo przejeżdżamy przez wiele wiosek.
O tym, że nie można pozwolić sobie nawet na chwilę dekoncentracji przekonał się wczoraj wicelider klasyfikacji kierowców Luc Alphand, który uderzył w drzewo i uszkodził prawe, przednie koło Mitshubishi Pajero, co kosztowalo go ponad 35 minut straty.
- To pokazuje, że poniedziałkowy etap wcale nie był rozstrzygający. Niewiele przecież brakowało, aby Alphand stracił przez swój błąd drugą pozycją. Ciekawie będzie choćby na odcinku typu "maraton" do Labe, gdzie nie będziemy mogli korzystać z pomocy serwisów. Każdy większy defekt może wtedy wyeliminować z imprezy, bo nie wszystkie awarie da się usunąć bez części zamiennych - mówi Czachor. - Motocykle jeszcze jakoś się "poskleja", z autami będzie dużo trudniej, ale taki to właśnie urok tego rajdu. _ Więcej w "Przeglądzie Sportowym" _