Podczas zagranicznych podróży nie warto liczyć na bezkarność. W 2014 roku przekonało się o tym niemal 250 tys. kierowców. Za sprawą nowych przepisów dane polskich sprawców wykroczeń trafiają do odpowiednich służb, a wysokość mandatów z niektórych państw potrafi przyprawić o zawrót głowy.
Przez wiele lat Polacy podróżujący po Europie pozwalali sobie na lekceważenie przepisów. Działo się tak dlatego, że przekazywanie danych naszych obywateli zagranicznym służbom nie było częstym zjawiskiem. Na drodze do wystawienia mandatu stawały problemy związane z barierą językową i długim czasem reakcji polskich urzędów. Teraz sytuacja jest jednak znacznie korzystniejsza dla stróżów porządku. Wskutek wdrożenia unijnych przepisów od końca kwietnia 2014 roku w państwach wspólnoty działają tzw. krajowe punkty kontaktowe. To rządowe instytucje, których zadaniem jest udostępnianie danych właścicieli samochodów uwiecznionych przez zagraniczne fotoradary. Jak na razie polski KPK, powołany przez Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, znacznie częściej przekazuje dane polskich zmotoryzowanych, niż wysyła zapytania o zagranicznych piratów drogowych.
W ciągu 2014 roku do polskiego punktu kontaktowego wpłynęło ponad 235 tys. zapytań o personalia właścicieli samochodów zarejestrowanych w naszym kraju - informuje „Rzeczpospolita”. W tym samym czasie Inspekcja Transportu Drogowego zwracała się o udostępnienie danych 13 tys. posiadaczy aut na zagranicznych numerach rejestracyjnych, którzy popełnili wykroczenia w Polsce. Skąd taka dysproporcja? W wielu europejskich państwach sieć fotoradarów jest zdecydowanie gęstsza niż w Polsce. Dodatkowo w niektórych urządzenia te nie muszą być, jak u nas, poprzedzane odpowiednim znakiem drogowym.
Jest tak na przykład w Austrii. To właśnie stamtąd pochodzi zdecydowanie największa liczba zapytań. W podsumowaniu opracowanym pod koniec sierpnia aż 85 proc. wniosków trafiających do polskiego punktu kontaktowego wysłano właśnie z ojczyzny Mozarta, a mandaty mogą tam sięgać nawet 9 tys. złotych. Wśród krajów, których służby egzekwują należności od polskich kierowców, na kolejnych miejscach znalazły się: Litwa, Niemcy, Bułgaria i Belgia.
Jak wynika z danych MSW, bezwzględnie okiełznać swój temperament za kółkiem trzeba przede wszystkim właśnie w Austrii. Tamtejsze służby nie rezygnują z egzekwowania mandatów, a ich kwoty są bardzo wysokie. Za przekroczenie prędkości o ponad 20 km/h zapłacimy nie mniej niż 30 euro, czyli ok. 125 zł; jeśli pojedziemy szybciej o ponad 50 km/h, musimy liczyć się z karą w wysokości co najmniej 2180 euro, (ok. 9150 zł). Jazda bez zapiętych pasów bezpieczeństwa w Austrii wiąże się z wydatkiem w wysokości 35 euro (blisko 150 zł), a przejazd na czerwonym świetle kosztować może 70 euro (ok. 300 zł). Austria jest też jednym z krajów, w których najłatwiej dostać mandat - na tysiąc mieszkańców przypada ich blisko 600 rocznie. Progiem opłacalności, po przekroczeniu którego zagraniczne służby ścigają kierowców z innych państw, jest zazwyczaj 70 euro.
Co jeśli otrzymamy niechcianą przesyłkę z zagranicy? Nie warto liczyć na to, że zastosowanie tzw. „łańcuszka” okaże się skuteczne. W wielu europejskich państwach przepisy stanowią, że jeśli nie można wyegzekwować kary od rzeczywistego sprawcy, to zapłacić musi ją właściciel sfotografowanego samochodu. Niektóre państwa zachęcają do szybkiego uiszczenia mandatów poprzez ulgi. Na przykład w Hiszpanii zapłacimy 50 proc. nałożonej kwoty, jeśli zdecydujemy się zapłacić w terminie do 20 dni od otrzymania do rąk mandatu. Włoskie służby oferują 30 proc. "rabatu", jeśli opłaci się go w ciągu pięciu dni od dostarczenia zawiadomienia. Gdy jednak należność nie wpłynie w ciągu 60 dni, wysokość kary ulega podwojeniu.
Jeśli podczas jazdy poza granicami kraju zostaniemy przyłapani przez policję, sprawa potoczy się inaczej. Wówczas będziemy zmuszeni zapłacić karę na miejscu, a jeśli nie mamy tyle gotówki, pozostaje nam jazda do bankomatu w asyście mundurowych lub pozostawienie w zastaw przedmiotu odpowiadającego wartością nałożonej karze. Może nim być nawet samochód.
tb/sj/tb