Piotr Parczewski to mistrz aerografu. Na co dzień maluje motocykle, od święta – kask prezydenta
Jego dzieła zamawiają piloci myśliwców, skoczkowie narciarscy, gwiazdy sportu motorowego czy prezydent Andrzej Duda, ale do każdego klienta podchodzi tak samo. Niezależnie od tego, czy mowa o kasku, czy o motocyklu, zawsze tworzy coś osobistego. Piotr Parczewski od 24 lat tworzy prawdziwe dzieła aerografem i mimo rozpoznawalności i doświadczenia, jak sam mówi, do pracy chodzi sobie po prostu pomalować.
Szymon Jasina, moto.wp.pl: Na swojej stronie internetowej piszesz, że skończyłeś prawo, ale miłość do motocykli wygrała z pracą w kancelarii. Jednak sama zajawka jednośladami to nie mogło być wszystko. Jeszcze potrzeba talentu artystycznego. Powiedz, jak to się stało, że zająłeś się malowaniem aerografem?
Piotr Parczewski: Mój tata kończył ASP w Gdańsku i ja też ołówek czy kredkę zawsze miałem w ręce, więc to artystyczne zacięcie mam we krwi. Gdy wybierałem studia, miałem plan iść właśnie na ASP. Mój ojciec powiedział, że po prawie mogę zostać artystą, ale odwrotnie już nie. Już na pierwszym roku zorientowałem się, że chodzenie w krawacie i z teczuszką to nie moja bajka. Stwierdziłem jednak, że skoro zacząłem, to skończę.
Znalazłem wtedy w Empiku amerykański magazyn "Airbrush Action", w którym było krok po kroku pokazane, jak powstają projekty, m.in. na motocyklach. Miałem stary rosyjski aerograf i postanowiłem, że też spróbuję. Zrobiłem pierwszy bak na jawce 50 kupionej na złomie, zadzwoniłem do redaktora z miesięcznika "Giełda motocyklowa" i powiedziałem, że profesjonalnie zajmuję się malowaniem aerografem. W październiku 1998 r. ukazał się pierwszy artykuł i od tego momentu telefon nie przestaje dzwonić.
Pierwsze zamówienie było od ekipy z Torunia. Po testowym motocyklu, którym było suzuki savage, poszła nowa honda valkyrie. Nagle chłopak, który dopiero zaczyna malować, dostał do zrobienia motocykl, który miał wartość średniego mieszkania w Elblągu.
Zaczynałeś od motocykli i później doszły kaski? A może działo się to równolegle?
To poszło równocześnie. W tym czasie kaski Shoei były w Polsce prawie niedostępne, ale na tanim kasku zrobiłem podobne malowanie z pióropuszem. Trafił on do zaprzyjaźnionego sklepu i ludzie pytali, skąd mają ten limitowany model.
Od samego początku motocykle i kaski to była moja miłość – jeszcze platoniczna, bo sam nie miałem motocykla, ale jak tylko słyszałem dźwięk silnika na ulicy, to ciary szły po plecach.
Niby blisko, niby sposób malowania taki sam, ale jednak wydaje się, że tworzenie na motocyklach i kaskach to coś zupełnie innego. Co je łączy, a co różni?
Sam proces twórczy nie różni się znacząco. Materiał, na którym pracuję, jest podobny, a jedyną różnicą jest kształt. Natomiast samo przygotowanie projektu jest ciekawe. Bez znaczenia, czy jest to na kasku, czy motocyklu, mój projekt musi być bardzo indywidualny. Wyciągam maksimum informacji z ludzi na temat tego, co w nich siedzi. Co im się podoba.
Jak powstaje projekt? Czy częściej klient ma w głowie gotowy pomysł lub choć jego część, czy może przychodzi i mówi tylko: "Piotrze, chcę coś fajnego"?
Są trzy grupy. Pierwsza to ludzie, którzy mają bardzo jasno określoną wizję tego, czego chcą. Ja to przekładam na formę graficzną. Drugą grupą są osoby, w których siedzi wiele ciekawych rzeczy, ale oni nie do końca wiedzą, co ma powstać. Oczekują tego, aby im coś zaproponować. Trzecia grupa, dzięki Bogu jest już u mnie nieduża, to ludzie, którzy mówią "na zlocie widziałem, że mój kumpel Józek ma wilki wyjące do księżyca i też takie chcę". Wtedy robię absolutnie wszystko, żeby tego nie namalować i proponuję coś innego.
Jeśli chodzi o osoby, które nie mają sprecyzowanego pomysłu, to bawię się w psychologa. Wyciągam maksimum informacji na temat tego, co w człowieku siedzi, czy ma jakieś życiowe historie, które mógłbym pokazać. Ludzie sami nie wiedzą, że te tematy mogą znaleźć się na projekcie. Siedem-osiem na 10 moich dzieł ma zawartą historię właściciela. To ma działać tak, że gdy postawię 50 kasków, to żona po grafice powinna rozpoznać, który należy do jej męża.
Które są dla ciebie większym wyzwaniem? Gdy klient wie dokładnie, czego chce, czy wtedy gdy to jest bardziej twój pomysł?
Na tym etapie, na którym już jestem, dla mnie ciekawsze są projekty, w których mogę się wykazać. Co ważne, taki wzór nie musi być nie wiadomo jak złożony, ale ważne, żeby był osobisty. Mnie cieszą sytuacje, gdy właściciel zatrzyma się na kawę i zagada go inny motocyklista, i z banalnego tematu malowania rodzi się długa rozmowa. Dla mnie najważniejsze jest, żeby przedstawić historię. Po 24 latach malowania staram się unikać pracy odtwórczej.
Czy to zawsze są twoje projekty? Czy może czasem dostajesz gotową grafikę, którą później nanosisz na kask czy motocykl?
Takie sytuacje zdarzają się w sporcie. Np. formy narzucone odgórnie przez sponsora. Natomiast dla klientów indywidualnych są to w 100 proc. moje koncepcje.
Współpracujesz z wieloma znanymi osobami. Czym różni się malowanie kasku dla Kuby Przygońskiego czy Kamila Stocha od tego, jakbym ja teraz się do ciebie zgłosił?
Z mojej strony absolutnie niczym. Ludzie, którzy osiągnęli sukces w swojej dziedzinie i są znani, są tak samo fenomenalni, jak każdy inny, kto do mnie przychodzi. To są osoby z pasją. Kamil Stoch jest przesympatyczny. Gdy do mnie dzwoni z prośbą o nowe malowanie, to najpierw pyta, co u mnie, a dopiero później obgadujemy projekt. Jak kontaktuje się ze mną pilot F16, to rozmawiamy dwie godziny o tym, czym się zajmuje i tworzy się interakcja towarzyska.
Jak u ciebie wygląda projektowanie malowania kasku czy motocykla?
W przypadku ostatniego kasku Kamila Stocha, w którym wystąpił w Pekinie, była to koncepcja jego i jego żony. Powiedział: "Piotrek, proszę, zrób mi kask z panoramą gór", czyli miejsca, które widzi z własnego okna. Bardzo osobisty temat. Natomiast to ja przygotowałem całą koncepcję.
Mam kolegę, który poprosił mnie, żeby pomalować mu rocznicowego "harry’ego" z 1995 r. Jako, że jest on właścicielem stajni klasycznych muscle carów, to pojechałem, porobiłem zdjęcia samochodów i do klasycznego malowania dodałem nawiązania do aut. Udało się zawrzeć historię właściciela – są amerykańskie samochody na amerykańskim motocyklu.
Kiedyś malowałem boss hossa i właściciel powiedział, że chce coś opartego na stylistyce wyścigów Nascar. Więc zacząłem wyszukiwać malowania startujących tam samochodów i stworzyłem koncepcję, która jest spójna z motocyklem.
Jak pojawiają takie wyjątkowe okazje, jak stworzenie specjalnego kasku wyścigowe dla Roberta Kubicy czy narciarskiego dla Andrzeja Dudy? To chyba nie jest tak, że prezydent sam się do ciebie zgłosił?
To jest efekt mojego portfolio po 24 latach pracy. W przypadku Roberta Kubicy była to akcja Orlenu z okazji rocznicy Bitwy Warszawskiej z 1920 r. Firma, która to obsługiwała, powiedziała, że rozmawiali z Red Bullem i skoro dla nich robię, to musi być to najwyższy poziom. Sam płaski projekt malowania stworzył Patryk Hardziej, wykładowca ASP w Gdańsku, a ja przeniosłem to na bryłę trójwymiarową.
W przypadku kasku dla prezydenta zadzwonili do mnie przedstawiciele komitetu olimpijskiego. Wybrali mnie, bo współpracuję z Kamilem Stochem, Dawidem Kubackim i wieloma innymi sportowcami. Do tego potrafię wykonać projekt szybko i po tylu latach jest niewiele rzeczy, które potrafią mnie zagiąć.
Najczęściej malujesz kaski i motocykle. A jakie są najbardziej nietypowe rzeczy, które trafiły pod twój aerograf?
Nie lubię dużych form, więc samochodów unikam. Trudno mi jednak powiedzieć, co jest najbardziej nietypowe. Maluję kaski, motocykle, hełmy lotnicze, a ostatnio też kijki narciarskie dla prezydenta. Ale raczej trzymam się branży motocyklowej i sportowej.
Jakie projekty wiążą się z największą nostalgią?
Te, w których zawarta jest historia, a to przenosi się na emocje. Robiłem projekt poświęcony dziecku, które miało bardzo poważne problemy zdrowotne. Pół roku później na targach spotkałem właściciela, który uścisnął mi rękę z lekko zaczerwienionymi oczami i powiedział, że przyjechał tylko po to, żeby mi uścisnąć dłoń.
Druga historia była taka, że stworzyłem motocykl dla klientki, która straciła córkę w tragicznym wypadku. Był to projekt ku pamięci – taki, który spodobałby się zmarłej córce. W trakcie przygotowywania usłyszałem od jej mamy, że jeden z elementów, które namalowałem – nieskończoność z nutkami – dziewczyna za życia narysowała na zagłówku swojego łóżka. Czy stała i szeptała przez ramię? Coś w tym może być. Ja w to wierzę.
Czy w tych projektach oddajesz też trochę siebie?
W każdym jednym. Sama forma, kreska i styl to rzeczy, po których można rozpoznać, że to ja je robiłem. Jestem miłośnikiem prostej formy, choć uważam, że jest ona trudna. Wymaga dużego poczucia smaku. Oczywiście właściciele motocykli są różni, więc spełniam ich oczekiwania, ale w granicach tej estetyki, która mi pasuje. Już dawno skończyły się czasy, w których robiłem wszystko.
W tym wszystkim musi być też zaufanie klienta do ciebie.
Jestem bardzo otwartym człowiekiem i wierzę, że ludzie, którzy do mnie przychodzą, są normalni. Szybko łapię relację i podchodzę do tego z sercem. To urzekło mnie w motocyklistach, że wystarczy jedno czy dwa spotkania, aby później po pięciu latach spotkać się i być jak kumple znający się od dawna.
Czy trzeba do ciebie przyjechać, czy projekt ustalany jest na odległość?
Zawsze zapraszam na kawę. Uwielbiam spotkania, ale często ogranicza się to do kontaktu telefonicznego. Wypytuję o potrzeby, później przygotowuję i podsyłam koncepcję. To daje mi trochę czasu, ale zawsze proponuję spotkanie i jeśli ktoś ma czas, żeby przyjechać do Elbląga, to drzwi są otwarte.
Prowadzisz też kursy aerografu. Uczysz na nich tylko malować czy może też kontaktu z klientem i tego, jak spełnić jego oczekiwania?
Na dwudniowe kursy przyjeżdżają do mnie osoby z całej Polski, a nawet Polacy z zagranicy. Pokazuję im cały warsztat – jak się tworzy grafikę. Ale na początku tłumaczę, jak podejść do tworzenia projektu, jak przełożyć aerograf na formę. Mówię, że jeśli się zamkniesz w czterech ścianach, to będziesz genialny tylko dla siebie. Żeby to dawało radość, muszą to widzieć ludzie. Dlatego promowanie siebie i swoich prac jest rzeczą nieodzowną. Jeśli będą pojawiać się kolejne zlecenia, to wtedy można się rozwijać.
Tak jak o moim prywatnym życiu niewiele można znaleźć w sieci, tak jeśli chodzi o firmę, to jestem kontrolowanym ekshibicjonistą na profilu na Facebooku. Z każdej strony pokazuję to, co robię. Staram się dzielić tą radochą, która jest we mnie. Bo ja od 24 lat przychodzę do pracowni sobie pomalować, a nie pracować. To samo pokazuję moim kursantom.
Cudowne jest to, że mam w tym sukcesy. Mam grono ludzi, którzy wywrócili do góry nogami swoje życie, zaczęli malować i żyją z tego. Spotykam ich na imprezach, jest banan na twarzy, piąteczka. Niektórzy mówią o mnie "wujek Piotrek". Dla mnie to jest coś wspaniałego, że moja pasja przechodzi na kolejne osoby.
Zdradź nam jeszcze, czym jeździsz?
Od samego początku jeżdżę harleyami. Ale tu historia była śmieszna. Moi rodzice od zawsze byli przeciwni motocyklom. Dlatego jako młody człowiek nie miałem żadnego. Ale na studiach stwierdziłem, że to już czas. Kupiłem pierwszego harleya – dyne – bo ma swoją legendą, dźwięk silnika. To są moje klimaty.
Jeździłem tym motocyklem przez dwa lata i wtedy radiowa Trójka nagrała o mnie reportaż. Opowiedziałem w nim, że jeżdżę harleyem, ale rodzicom o reportażu nie wspomniałem. Gdy wyemitowano materiał, to jeszcze przed jego końcem zadzwonił telefon. Mój ojciec – który w życiu Trójki nie słuchał – od kumpla dowiedział się o audycji, a z niej o tym, że mam harleya. Moja mama potrzebowała dwóch tygodni, żeby to przetrawić.
Teraz mam softaila i na początku była z nim historia w stylu "szewc bez butów chodzi". Przez rok czy półtora nie miałem czasu go pomalować i kiedyś, wracając z Bieszczad przez Warszawę, zatrzymałem się na spotkaniu w salonie Harleya. Po wyjściu stanąłem przed budynkiem i mówię "który mój?", bo wszystkie były czarne.
Po powrocie do Elbląga od razu zabrałem się za niego. Jest pomalowany w postarzane klimaty z filmu "Diukowie hazardu" – pomarańczowy z czarnym pasem i "01".
Długo się zastanawiałeś, jak pomalować swój motocykl?
To było duże wyzwanie. Co ma zrobić koleś, który maluje dziesiątki sprzętów, żeby się nie znudziło? Musiało być proste i nie mogło rodzić w głowie myśli – "może by to zmienić". Lubię muscle cary, jeżdżę amerykańskim samochodem, dodgem challengerem pomalowanym na zielony wojskowy kolor z pomarańczowym akcentem i numerem 345, który jest pojemnością silnika w calach sześciennych. Więc zrobiłem projekt motocykla w tym klimacie.