– Tato, co to jest tempomat? – zapytałem ojca, kiedy miałem jakieś 10 lat. – Ustawiasz prędkość, zdejmujesz nogę z gazu i samochód jedzie cały czas 130 km/h. Przydaje się na autostradzie. Ale u nas nie ma autostrad – wyjaśnił. Faktycznie, w 1998 roku w Polsce było zaledwie kilka skrawków (dokładnie 285 km) dróg tego typu. Kierowcy byli więc skazani na wątpliwą przyjemność podróżowania trasami jednojezdniowymi. Dodajmy – zatłoczonymi, dziurawymi i niebezpiecznymi.
Od tamtej pory minęło już kilkanaście lat, w którym to czasie dużo się zmieniło. Politycy naobiecywali cudów, z których oczywiście nie wszystkie stały się rzeczywistością, ale w końcu weszliśmy do Unii. Ta sypnęła groszem i oto w 2014 roku mamy całe 1520 km autostrad. I tak, przykładowo z Warszawy możemy dojechać do Poznania, z Łodzi do Trójmiasta, a z Krakowa do Katowic i Wrocławia – możliwości jest wiele.
Ale żeby nie było za dobrze, autostrady nie są darmowe. Z tym polscy kierowcy jakoś się pogodzili – jadą i płacą, choć stawki są drakońskie na tle innych krajów europejskich. Od 2016 roku za przejazd Warszawy do granicy z Niemcami w Świecku będzie trzeba wydać 78 zł. Na Węgrzech, gdzie sieć autostrad jest niewiele krótsza niż w Polsce (1282 km), za możliwość jazdy wszystkimi drogami najwyższej kategorii przez miesiąc trzeba zapłacić... 60 zł.
Pomimo tych niedogodności, Polacy często korzystają z autostrad. Na tyle chętnie, że w lipcowe weekendy punkty poboru opłat całkowicie się korkują. Na A1 w stronę Łodzi i A4 w aglomeracji Katowickiej tworzą się korki na kilka kilometrów. W niektórych miejscach trzeba stać nawet godzinę – alarmują media.
Trudno się dziwić – w Polsce na każdy kilometr autostrady przypada 12 328 samochodów (18,74 mln aut na 1520 km). W połączeniu z bramkami, które mają przecież ograniczoną przepustowość, musi to skutkować korkami w szczytowym okresie. Dla porównania: w Niemczech na każdy kilometr autostrady przypada 4067 aut (52,4 mln aut wobec 12 879 km). Problem miało rozwiązać rewolucyjne urządzenie viaAUTO. Kierowcy mający je na pokładzie mieliby do dyspozycji specjalne pasy przed bramkami. Póki co efektów brak.
Ale przecież jest alternatywa! Można jechać drogami krajowymi. Satyryczny ASZdziennik śmieje się, że „powołany na osobiste polecenie wicepremier Elżbiety Bieńkowskiej zespół w resorcie pracuje właśnie nad planem sieci obwodnic dla wspomnianych autostrad”. Zabawne? Niekoniecznie, bowiem wielu kierowców już lokalnymi drogami omija korki przed bramkami.
My proponujemy pójść o krok dalej i w ogóle zjechać z autostrady. Być może brzmi to absurdalnie, ale pomyślmy o plusach: jadąc drogą krajową nie napychamy kieszeni operatorowi autostrady. Pośrednio stanowiłoby to dla niego motywację do zmodyfikowania systemu pobierania opłat. Jak przestaną zarabiać tyle, ile by chcieli, to może przemyślą temat bramek na nowo.
Ale to niejedyne korzyści płynące z jazdy krajowymi drogami. Krajobrazy są ciekawsze, można wspomóc lokalnych zbieraczy jagód i grzybiarzy, a niższa prędkość pozwoli uniknąć potrącenia pijanego rowerzysty jadącego poboczem. O to, żeby nie jechać za szybko, zatroszczą się już żółte skrzynki fotoradarów oraz snujące się tiry. Poza tym – na autostradzie często kusi, żeby docisnąć pedał do podłogi, a wtedy w baku robi się wir. Jadąc w cieniu aerodynamicznym stworzonym przez tira przy prędkości 90 km/h jest dużo oszczędniej! Całe szczęście, że kierowcy jadący z Warszawy np. do Lublina czy Białegostoku, nie mają dylematu związanego z wyborem drogi.
A teraz na poważnie: miejmy nadzieję, że ktoś w końcu pójdzie po rozum do głowy i zrobi porządek z polskimi autostradami wprowadzając ujednolicony system winiet, a osoby odpowiedzialne za chory system poboru opłat poniosą konsekwencje swoich nielogicznych działań, podyktowanych czystą chciwością. Obecnie sytuacja jest groteskowa. Płacimy pieniądze na budowę dróg w paliwie, a potem musimy jeszcze raz wydawać pieniądze na bramkach, żeby jechać tymi drogami. Nie oszczędzamy, bo chcemy skorzystać z dobrodziejstw autostrady: szybkiego, bezpiecznego i bezstresowego podróżowania. Tyle tylko, że przez idiotyczny system poboru opłat średnia prędkość podróżowania często jest taka jak w czasach, kiedy tych autostrad nie było. I tak jak wtedy, tempomat znowu nie bardzo się przydaje.
W rezultacie wracamy do korzeni, czyli na stare drogi, gdzie giną kolejni ludzie. W 2013 roku według KGP na drogach dwukierunkowych jednojezdniowych doszło do 88,2 proc. wypadków. Ale to nie przemówi do wyobraźni rządzących. Winą obarczy się nadmierną prędkość i pijanych kierowców, bo nikt nie przyzna, że największa przyczyna wypadków może leżeć gdzie indziej. Choć prawdopodobnie tak jest.
Mateusz Klimek, autokrata.pl