Piraci, strzeżcie się. Kierowcy, którzy łamiecie najważniejszą zasadę, jaka istnieje w motoryzacji niemal od jej zarania, czyli wjeżdżacie na skrzyżowania na czerwonym świetle, naprawdę nie próbujcie już tego robić. Tak jak udało się ograniczyć prędkość w obszarze zabudowanym (zabierając piratom prawa jazdy), tak uda się spacyfikować tych potencjalnych sprawców najpoważniejszych tragedii. Będzie płacz i zgrzytanie zębami, ale wszystkie dane wskazują na to, że warto to zrobić, używając monitoringu skrzyżowań, który właśnie jest instalowany w Polsce.
Temat wjeżdżania na skrzyżowanie na czerwonym świetle bardzo dokładnie zbadali Amerykanie. W Stanach Zjednoczonych to wykroczenie jest nawet poważniejszym problemem niż w Polsce. Za Wielką Wodą nie ma rond, ruch opiera się albo na skrzyżowaniach z czterema znakami stopu (równorzędnych, ale wymagających zatrzymania się kierowców nadjeżdżających ze wszystkich stron), albo na skrzyżowaniach z sygnalizacją. Jeśli ktoś wjedzie na czerwonym, niemal na pewno spowoduje wypadek, bo przecinający drogę nie zwalnia.
Tylko w jednym roku – 2013 – w takich zdarzeniach w USA zginęło blisko 700 osób, a rannych zostało 127 tys. osób. Zamontowano więc kamery monitorujące, ale - przynajmniej początkowo - nie w celu wlepiania mandatów, lecz po to, by bliżej przyjrzeć się zjawisku. No i okazało się, że mimo akcji społecznych, kampanii i zwykłego zdrowego rozsądku, który powinien cechować kierowców, do wjechania na przeciętne skrzyżowanie na czerwonym świetle dochodzi co 20 minut. Na każdym! Jeśli pomnożyć to przez liczbę skrzyżowań i godzin, będzie jasne, że zjawisko jest nagminne. 3,2 procenta wszystkich przypadków pokonania skrzyżowań, to były wjazdy na czerwonym.
Jednocześnie okazało się, że właściwie wszyscy kierowcy nie akceptują takiego zachowania. 94 proc. wskazało wykroczenie jako najgroźniejsze ze wszystkich istniejących. 93 proc. stwierdziło, że jest to wykroczenie zagrażające ich zdrowiu i życiu.
W Polsce nie mamy na razie tego typu badań, ale swobodnie możemy stwierdzić, że dane nie byłyby specjalnie różne. Skąd ten wniosek? „Późne żółte”, które często zamienia się właśnie w czerwone, ma na swoim koncie chyba każdy kierowca. Na przykład w samej Warszawie dwa skrzyżowania naszpikowane są fotoradarami (róg Ostrobramskiej i Fieldorfa oraz Sobieskiego i Doliny Służewieckiej). Te miejsca są rekordowo „dochodowe”. Ale podstawowe wykroczenie w obu z nich to nie prędkość (bo o fotoradarach ostrzegają znaki), ale przejeżdżanie na czerwonym i pomarańczowym. „Zmieszczę się”, „Mam mnóstwo czasu”, „Na pomarańczowym i czerwonym można” to zdania, które mówią sobie piraci naciskając na gaz wówczas, kiedy należałoby nacisnąć na hamulec. O takich kierowcach sami opowiadamy sobie potem dowcipy. O ile gdzie indziej pomarańczowe światło oznacza, że należy nacisnąć na hamulec, o tyle w Polsce, że na gaz. Tylko że to wcale nie jest śmieszne.
Kto choć raz widział wypadek (albo jego skutki) z udziałem samochodu, który wjechał na skrzyżowanie lub pasy na czerwonym świetle, ten wie, że takie zdarzenie rzadko kończy się inaczej, jak tragedią. Giną ludzie, gniecione są samochody, z dużą prędkością uderzani piesi.
Wjechanie na skrzyżowanie na czerwonym świetle narusza podstawową zasadę: zaufanie. Z tym wykroczeniem jest zupełnie inaczej niż z jakiegokolwiek innym. Weźmy chociażby prędkość. Kierowca zakłada, że ktoś może jechać za szybko. Niewielu wierzy, że wszyscy jadą tyle, na ile pozwalają znaki - przynajmniej w Polsce. Stosuje więc zasadę ograniczonego zaufania, stara się obserwować wszystkich innych i reagować z wyprzedzeniem. A na skrzyżowaniu, kiedy ma się zielone? Naprawdę wierzymy, że nikt i nic nie może nam zagrozić. Skoro ma się zielone, to po prostu się jedzie, nie rozgląda się i nie zwalnia w obawie, że nagle drogę przetnie nam pirat. To właściwie jedyna sytuacja, w której kierowca zapomina o ograniczonym zaufaniu.
No ale wreszcie znalazł się bat na piratów, tak jak wcześniej na tych, którzy jeżdżą po mieście 110 km/h. I wcale nie chodzi o ryzyko mandatu (za przejazd na czerwonym świetle można otrzymać mandat w wysokości 500 zł i 6 punktów karnych), ale pewność, że się go dostanie.
Na skrzyżowaniach montowane są bowiem kamery, które będą rejestrować przejeżdżanie na czerwonym. Zdjęcie, mandat i gotowe. Co najważniejsze – w przeciwieństwie do fotoradarów – nie będzie żadnych ostrzeżeń o takich monitorowanych skrzyżowaniach. Początkowo, jeszcze w tym roku, ma ich być dwadzieścia, a potem coraz więcej i więcej. Efekt musi być piorunujący. Dzień po dniu przekonanie, że naprawdę nie warto, stanie się powszechne. To oczywiście zajmie trochę czasu, kierowcy będą liczyli na to, że akurat to skrzyżowanie, przez które przejeżdżają, nie jest monitorowane. Ale powoli – wraz z kolejnymi opowieściami kolegów i znajomych, którzy zapłacili po 500 zł – sytuacja się zmieni.
Jasne, że są wątpliwości. W Polsce nie jest regulowana długość palenia się pomarańczowego światła. To mogą być dwie sekundy, może być i pięć sekund. Sporo kierowców będzie dojeżdżało do skrzyżowań i widząc pomarańczowe, będą gwałtownie hamowało. O stłuczkę wówczas nietrudno. Tylko że stłuczka jest z zasady mniej groźnym zdarzeniem niż wypadek. Tak, na pewno nie jest przyjemną sprawą, ale chyba warto zapłacić cenę kilku pogniecionych aut za gigantyczną akcję edukacyjną, jaką będą setki mandatów dla łamiących najważniejsze prawo w motoryzacji.
To będzie taka polska akcja edukacyjna. Polska, czyli radykalna. Na kierowców w naszym kraju – nas wszystkich – nie działają bowiem delikatne środki perswazji. Akcje społeczne, reklamy. Wprowadzenie zabierania praw jazdy na 3 miesiące za przekroczenie o 50 km/h w obszarze zabudowanym pokazało, że dobrze działa na kierowców raczej chwycenie za kark i radykalne metody, a nie pouczenia i połajanki.
Monitorowanie skrzyżowań i brak oznakowania tego monitorowania wydają się idealnym pomysłem. Czeka nas teraz mnóstwo związanych z tym protestów popieranych argumentami, że władza „łata dziury w budżecie kosztem kierowców”. Oczywiście, że się łata, ale raczej ustawiając policjantów w złośliwych miejscach: gdzie z nieznanych nikomu przyczyn jest ograniczenie prędkości na prostej drodze albo w „obszarze zabudowanym”, w którym zabudową jest jedna stodoła. Kamery na skrzyżowaniach i bezwzględne wyłapywanie kierowców wjeżdżających na skrzyżowania i pasy na czerwonym nijak się do tego mają. To krok w dobrym kierunku.
Na koniec jeszcze jeden argument. Amerykanie zbadali, kim są kierowcy, którzy popełniają to karygodne wykroczenie. No i okazało się, że to po prostu piraci. Większość złapanych miała na koncie mandaty za przekroczenie prędkości, po kilka kar za wykroczenia różnego typu. Ich kartoteka (czyli po angielsku „record”) była znacznie, znacznie grubsza niż przeciętnych uczestników ruchu.
Co te badania oznaczają dla nas? Zanim podniosą się głosy protestu, warto uzmysłowić sobie, że nowy, właśnie instalowany system (urządzenia są teraz montowane i kalibrowane) ma uderzyć w tych „złych” kierowców, ich właśnie nauczyć rozumu. A tych, którzy nie dojeżdżają do skrzyżowań na pełnym gazie, którzy nie wciskają pedału przyspieszenia na widok pomarańczowego światła i generalnie nie mają zatargów z kodeksem drogowym, ma chronić.
Warto zastanowić się, po której stronie chce się być w nadchodzącym sporze.
MAK