Blokady alkoholowe nie trafiły jeszcze do wyposażenia polskich samochodów, a już generują problemy. Największe wątpliwości mają diagności, którzy twierdzą, że nie będą mogli testować "alcolocków" w autach, bo do tego potrzeba kogoś będącego pod wpływem.
Zgodnie z obowiązującym od tego roku prawem, osoby skazane za prowadzenie pojazdu w stanie upojenia alkoholowego, mogą starać się o skrócenie zakazu jazdy samochodem pod warunkiem zainstalowania sprzężonej ze stacyjką blokady alkoholowej, czyli tzw. "alcolocku". Prowadzenie samochodu wyposażonego w takie urządzenie będzie możliwe co najmniej po upływie połowy orzeczonego zakazu jazdy, a w przypadku kary dożywotniej, najwcześniej po upływie 10 lat.
Jest to urządzenie uniemożliwiające uruchomienie pojazdu w sytuacji, gdy poziom alkoholu w wydychanym powietrzu przekroczy 0,2 promila. Kierowca przyłapany na jeździe pod wpływem, po tym jak odzyska prawo jazdy, będzie musiał na własny koszt wyposażyć samochód w blokadę kosztującą 5-6 tys. zł. To jeszcze nie koniec jego wydatków. Taka osoba będzie musiała po zamontowaniu "alcolocku" zlecić przewidzianą przez prawo kontrolę techniczną. I tu pojawia się problem.
Diagności zastanawiają się, w jaki sposób mają sprawdzać blokady. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że jedyną możliwością jest napicie się alkoholu i przeprowadzenie próby uruchomienia samochodu. Okazuje się, że jednak nie. Jak wyjaśnia ekspert, do tego celu wystarczy sprawdzić, czy auto daje się uruchomić bez wcześniejszego dmuchnięcia w ustnik. Właściciel pojazdu będzie jednak musiał okazać diagnoście kopię świadectwa homologacji oraz świadectwo pierwszej kalibracji.
tb/sj