Na początku lat osiemdziesiątych Międzynarodowa Federacja Samochodowa (FIA) podjęła odważną decyzję wyścig Formuły 1 odbędzie się za żelazną kurtyną. Po raz pierwszy motory zawarczały na torze pod Budapesztem w 1986 roku - pisze Rzeczpospolita.
Wygrał wtedy Brazylijczyk Nelson Piquet w williamsie przed swym rodakiem Ayrtonem Senną w lotusie. Obaj zdublowali wszystkich rywali. Zwycięzca powiedział po wyścigu, że miło mu się jechało i że za rok z chęcią do Budapesztu powróci.
Inni kierowcy byli bardziej sceptyczni. Narzekali, że tor jest zakurzony i wąski, a przez to wolny. Niewiele na nim miejsc, gdzie można walczyć i wyprzedzać. Mieli rację, bo przez lata o wynikach Grand Prix Węgier najczęściej decydowało ustawienie na starcie. Ten, kto był liderem po przejechaniu pierwszego zakrętu, a jego samochód wytrzymywał trudy 300-kilometrowej trasy, z reguły wygrywał.
Rywale jechali gęsiego jeden za drugim, a o przesunięciu się do przodu można było marzyć tylko wtedy, gdy ktoś dłużej zamarudził w boksie, gdzie tankował paliwo i zmieniał opony. Do dziś niewiele się zmieniło. Stajnia Red Bull napisała w informatorze przed tegorocznym startem: "Oglądanie schnącej farby, przyglądanie się guzikowi od spodni na twoim brzuchu albo wypełnianie kwestionariusza podatkowego jest bardziej interesujące, niż wyścig na Hungaroringu".