Wizyta prezydenta USA w Europie zawsze niesie ze sobą polityczne skutki. Tegoroczny przejazd orszaku Obamy przez Londyn zaowocował jednak wydarzeniem, którego nie przewidział chyba nawet gospodarz Białego Domu. Prezydent Obama dostał mandat, którego do tej pory nie zapłacił. A to dopiero początek góry lodowej.
Pobyt Baracka Obamy w Wielkiej Brytanii i Irlandii kojarzy się dziś głównie z meczem ping-ponga rozegranym przez prezydenta USA z Davidem Cameronem oraz kosztowaniem Guinnessa. Wizyta Obamy miała też ciekawe motywy związane z motoryzacją. Chodzi o zawieszenie się prezydenckiej limuzyny podczas przejazdu przez bramę oraz wezwanie do zapłaty, które administracja prezydenta USA otrzymała od władz Londynu za przejazd przez strefę, która jest płatna dla pojazdów spalinowych.
Sprawa, która zatacza coraz szersze kręgi, zaczęła się banalnie. Burmistrz Londynu Boris Johnson nie zwolnił odwiedzającego stolicę Anglii Baracka Obamy z opłaty za przejazd wspomnianą wcześniej strefą. Choć prezydencki konwój liczył kilka pojazdów, kamery obsługujące londyński system opłat wychwyciły numery tylko jednego z nich. Opłata wyniosła więc 10 funtów. Administracja prezydenta USA postanowiła jednak nie płacić uważając, że gość o takiej randze, zgodnie z zasadami dyplomacji, nie powinien być obciążany opłatami tego rodzaju. Władze Londynu nie dały jednak za wygraną i wysłały do Waszyngtonu wezwanie do zapłaty wraz z karą - łącznie 120 funtów.
Choć sprawa wydaje się banalna, ma głębsze podłoże. Za wjazd do płatnej dla pojazdów spalinowych strefy i parkingi zagraniczni dyplomaci są winni władzom Londynu aż 50 milionów funtów. Przodują Amerykanie, których dług wynosi już 5 milionów funtów, na drugim miejscu są Rosjanie z rachunkami na 4,4 mln funtów.
Wygląda więc na to, że burmistrz Londynu wystawiając rachunek Obamie zagrał o bardzo wysoką stawkę, a Amerykanie, doskonale o tym wiedząc, nie chcą stworzyć precedensu, który otworzyłby drogę do egzekucji gigantycznych należności.
Źródło: uk.cars.yahoo.com
tb/mw/mw