Milion elektrycznych aut w sześć lat? To nie takie głupie
Rządowy plan rozwoju elektromobilności, którego głównym pomysłodawcą jest sam premier Mateusz Morawiecki zakłada, że do 2025 r. po naszych drogach będzie jeździło milion samochodów na prąd. To mógłby być nawet dobry, realny projekt. Niestety z wielu powodów nie do końca tak jest...
O tym, że Polska ma być elektroliderem szef rządu mówi w zasadzie od momentu objęcia urzędu. I trzeba otwarcie przyznać, że nie tylko mówi, ale również działa. Najpierw wziął się za budowę polskiego auta elektrycznego. W październiku 2016 r. powołano spółkę Electro Mobility Poland, na działalność której zrzuciły się cztery zależne od państwa koncerny energetyczne. Rozpisano konkurs na projekt samochodu, zebrano jury, które oceniło prace, wybrano najlepsze, potem zmieniono prezesa spółki i… to byłoby tyle. Przez prawie 2,5 roku nie zrobiono nic poza tym.
Zobacz także: Projekt budowy polskiego samochodu wkracza w nową fazę
Potem "zachęcono" nas do kupowania samochodów elektrycznych, oferując… możliwość jeżdżenia buspasami. Ale, co najlepsze, jeżeli macie plug-ina (samochód hybrydowy doładowywany z gniazdka, o ograniczonym zasięgu na samym silniku elektrycznym - zazwyczaj ok. 50 km), to już nie możecie tego robić! Nawet jeżeli jedziecie tylko na prądzie!
No i jeszcze kwestia infrastruktury – choć zapowiadano, że spółki skarbu państwa (min. koncerny energetyczne, paliwowe i PKP)
zaangażują się w budowę stacji ładowania to póki co na tle reszty Europy jesteśmy pod tym względem pustynią. Owszem, gdy się spojrzy na internetowe mapy punktów ładowania to wydaje się, że jest ich już sporo. Sęk w tym, że zdecydowana większość z nich to prywatne inicjatywy – np. "stacja" u kogoś w garażu.
Szybkich, ogólnodostępnych ładowarek o mocy rzędu 50 kW (20 min ładowania pozwala przejechać ca. 100 km) jest jak na lekarstwo. W dodatku są drogie – "zatankowanie" do pełna baterii o pojemności 80 kWh w punkcie Greenway kosztuje ok. 200 zł. Przejedziemy na tym 300-400 km, co oznacza, że cała sprawa może okazać się droższa niż jazda klasycznym benzyniakiem (za 200 zł można kupić 40 litrów paliwa).
Zatem cała sytuacja przedstawia się tak: po 2,5 roku działania specjalnej spółki, nie mamy własnego pomysłu na auto elektryczne, wszelkie "ulgi" i udogodnienia dla właścicieli aut EV nie są wiele warte, szybkich ładowarek jest nadal bardzo mało, a gdy już taką znajdziemy to musimy zapłacić za skorzystanie z niej więcej niż za… zatankowanie podobnego wozu benzyną.
A, że ludzi nie stać na przesiadkę w samochód elektryczny to już inna sprawa - w zeszłym roku w Polsce sprzedały się łącznie, zaledwie 1324 elektrowozy. I to z uwzględnieniem hybryd plug-in! Gdy pod uwagę weźmie się fakt, że część z nich zarejestrowano np. na dealerów albo kupiły je spółki energetyczne (żeby mieć się czym chwalić), to realnie na samochody EV zdecydowało się w całym kraju najwyżej 300-400 osób. No, to według planu premiera, zostało już tylko 999 600 sztuk do sprzedania i mamy upragniony milion.
Trzeba powiedzieć to głośno i otwarcie - osiągnięcie wyniku, przy którym ciągle upiera się szef rządu jest nierealne nawet przy najbardziej optymistycznym scenariuszu. Rocznie w Polsce sprzedaje się 500-600 tys. samochodów, co oznacza, że by dobić do celu, przez najbliższe sześć lat 25 proc. z nich powinno być elektrycznych. Innymi słowy, na każde 100 aut wyjeżdżających z salonów już teraz 25 powinno jeździć tylko na prądzie. Tymczasem obecnie jeden elektryk przypada na… 453 auta z klasycznym napędem.
Prawda jest taka, że rząd porwał się motyką na słońce. Zamiast zmierzać ku przyszłości małymi kroczkami, od razu postanowił zrobić wielki skok i natychmiast się wywrócił. A mógł z powodzeniem przyjąć inną, rozsądniejszą taktykę. Taką, jaką kraje Zachodu z powodzeniem stosują od wielu lat. Wpłynęła by ona pozytywnie zarówno na ekologię, jak i portfele kierowców.
- Znosimy akcyzę i wprowadzamy podatek ekologiczny – zależny od tego jaką normę emisji spalin spełnia auto.
- Zagęszczamy sito jeżeli chodzi o przeglądy techniczne – eliminujemy z dróg niesprawne samochody, surowo karzemy za wycięcie filtra cząstek stałych etc.
- Wywalamy z miast diesle, szczególnie te starsze, kopcące i powodujące smog oraz choroby układu oddechowego.
- Najpierw wprowadzamy preferencje dla klasycznych samochodów hybrydowych – bo one nie muszą być ładowane w gniazdkach z prądem, który produkowany jest z węgla, a jednocześnie w korkach przez 50 proc. czasu jeżdżą na elektryce - to daje czas na wymianę źródeł energii i zmianę polityki energetycznej.
- W międzyczasie inwestujemy w odnawialne źródła energii, stawiamy szybkie stacje ładowania, budujemy infrastrukturę i przepisy przyjazne autom EV.
- Jednocześnie rozwijamy technologię wodorową – uczymy się pozyskiwać surowiec, inwestujemy w nowe rozwiązania, budowę stacji (powoli, bez pośpiechu, ale jednak).
- Patrzymy jak pięknie rozwija się sprzedaż hybryd, elektryków, aut wodorowych. I już nawet nie musimy sztucznie jej wspierać. Rynek, dostęp do infrastruktury i mądre, sprawiedliwe przepisy wszystko załatwiają.
Gdyby jeszcze trzy lata temu politycy podeszli do tego w taki sposób, to niewykluczone, że już dzisiaj mogliby odtrąbić mały sukces. Żylibyśmy w czystszych miastach, jeździlibyśmy tańszymi nawet o kilkadziesiąt tysięcy złotych hybrydami, auto elektryczne naładowalibyśmy tanio na każdym rogu i to prądem wyprodukowanym z wiatru i wody, a nie węgla. Z ulic zniknęłyby brudne diesle, a my cieszylibyśmy się lepszym zdrowiem. I jeszcze moglibyśmy wieść prym w rozwijaniu technologii wodorowej – a to przecież ona jest przyszłością motoryzacji.