Zakaz wjazdu dla diesli? Nie tędy droga!
Stuttgart został właśnie pierwszym miastem na świecie, które całkowicie zakazało użytkowania ropniaków wyprodukowanych przed 2011 r. A za chwilę nie będzie można po nim jeździć także nowszymi dieslami. Znak czasów i odpowiedzialna polityka czy uleganie ekohisterii i głupota?
Stuttgart. Motoryzacyjne serce Niemiec. Tutaj mieszczą się centrale Mercedesa i Porsche, tutaj też obie marki mają swoje słynne na cały świat muzea. Wokół miasta nie brakuje odcinków dróg, na których nie ma ograniczeń prędkości i gdzie często spotkać można zamaskowane prototypy nowych modeli mknące grubo powyżej 200 km/h. Jednym słowem – raj dla zmotoryzowanych! Ale nie dla tych, którzy jeżdżą dieslami.
Krucjata przeciwko autom z silnikami wysokoprężnymi rozpoczęła się w stolicy Badenii-Wirtembergii 1 stycznia 2019 r. Wówczas władze miasta wyłączyły z ruchu starsze diesle w praktycznie wszystkich dzielnicach, choć pojawiły się liczne wyjątki, np. nadal mogły nimi jeździć osoby w nich zameldowane. Teraz jednak ekowładze dobrały się również do nich – od 1 kwietnia po Stuttgarcie w ogóle nie można poruszać się ropniakami spełniającymi normę Euro 4 i wcześniejsze. Dotyczy to wszystkich z wyjątkiem służb miejskich i rzemieślników. A kara za załamanie przepisu to 80 euro.
Co więcej, za 3-4 miesiące władze miasta chcą przeprowadzić badanie powietrza i jeżeli okaże się, że w tym czasie jego jakość się poprawiła (chodzi głównie o obecność tlenków azotu) to… wprowadzą zakaz wjazdu również dla diesli niespełniających normy Euro 6. To oznaczałoby, że w praktyce po Stuttgarcie w ogóle nie będą mogły jeździć samochody wysokoprężne wyprodukowane przed 2015 r.
A więc stosunkowo młode i nowoczesne. I tylko czekać, aż w ślady kolebki Mercedesa i Porsche pójdą inne niemieckie miasta. Kto będzie następny? Monachium? Wolfsburg? Hamburg? Frankfurt? Berlin? To prawdopodobna kolejność. Kiedy antydieslowa krucjata rozleje się na całą Europę? Prawdopodobnie niedługo. Przecież Paryż, Rzym i Londyn już od jakiegoś czasu zapowiadają "likwidację ropniaków". Teoretycznie wolną rękę w tym zakresie mają nawet polskie samorządy!
Problem polega na tym, że taka polityka jest niesprawiedliwa, antyspołeczna i w związku z tym budzi kontrowersje. Wprowadzanie zakazów, nawet jeżeli mają szczytny cel w postaci poprawy jakości powietrza i tym samym jakości życia, kojarzone jest głównie z ograniczaniem naszych swobód i wolności obywatelskiej. Przy czym, czymś innym jest zakaz picia piwa w parku niż zakaz jazdy dieslem. Bo piwo kosztuje 5 zł, łatwo z niego zrezygnować, bo nie jest do życia czy pracy niezbędne (ewentualnie zawsze można wypić je w domu), a samochód nie dość, że warty jest niemało pieniędzy to często nie mamy wyboru i musimy się nim poruszać.
Wyobraźmy sobie, że pewnego dnia władze Warszawy, Poznania czy Krakowa zakazują używania pralek, lodówek i odkurzaczy wyprodukowanych przed 2015 r. Argument: zużywają one za dużo prądu, nie mają filtrów hepa, nie spełniają najnowszym norm energetycznych. Musimy więc odłączyć je od gniazdek, a jeśli chcemy nadal mieć czyste ciuchy i dywany oraz przechowywać świeże jedzenie w chłodzie, to… pozostaje nam wizyta w najbliższym sklepie AGD i zakupy za kilka tysięcy złotych.
To wzbudziłoby powszechny sprzeciw społeczny. Skoro 4 czy 5 lat temu to była dobra lodówka i dobry odkurzacz i nikt nie zbaraniał ich sprzedawania czy kupowania, to czemu teraz mielibyśmy je wywalać na śmietnik? Podobnie jest z dieslami – skoro 4-5 lat temu były w 100 proc. legalne, spełniały ówczesne normy, przechodziły testy, dostawały homologację unijnych urzędów, akceptację niemieckich instytucji etc. to teraz właściciele, którzy kupili je, wydając przy okazji kilkadziesiąt tysięcy euro, nie powinni być zmuszani do pozbywania się ich. Jasne, emitują za dużo tlenków azotu, a metody jego pomiaru sprzed 5 lat były niedoskonałe, ale nie tędy droga.
Przecież to nie kierowcy czy, mówiąc ogólnie, konsumenci wymyślili i mierzyli normy i ich przestrzeganie. Zrobili to politycy (w ramach umowy społecznej Rousseau - powierzamy im takie decyzje głosując w wyborach) oraz zatrudniani przez nich specjaliści i ekolodzy, którzy zawodowo zajmują się przyszłością naszego ekosystemu. Dlaczego jednak teraz, w związku ze skądinąd słuszną zmianą polityki ograczania emisji gazów cieplarnianych, mielibyśmy poności koszty ich wcześniejszych, niedoskonałych decyzji zupełnie niczym mieszkańcy Stuttgartu? Nie wydaje się to sprawiedliwe...
No to teraz wyobraźmy sobie, że ten sam samorząd nie każe nam pozbywać się z domu starszych lodówek i pralek, tylko grzecznie proponuje: każdemu, kto odda stary sprzęt do recyklingu i weźmie nowy, dołożymy 300 zł. A producent zejdzie z ceną o kolejne 100 zł. To oczywiście może nie wystarczyć do tego, żeby ludzie zaczęli masowo ustawiać się w kolejkach przed marketami z AGD, więc trzeba jeszcze wprowadzić do całej akcji motyw edukacyjny.
Uświadomić obywatelom, że nowy sprzęt zużywa 30 proc. prądu mniej niż ten starej generacji, więc rachunki za energię będą niższe. A skoro zużyjemy mniej prądu, to elektrownie będą mogły spalać mniej węgla. Z kolej mniej spalonego węgla to mniej pyłów, sadzy i dwutlenku węgla w atmosferze. A mniej szkodliwych związków, to czystsze powietrze. Czystsze powietrze to z kolei lepsze zdrowie i dłuższe życie. Nasze, naszych dzieci etc.
Podobnie jest z dieslami. Oczywiście - emitują one do atmosfery dużo tlenków azotu i sadzy. Ale zakazywać w związku z tym ich używania w miastach, to jak zakazywać ogrzewania domu piecem starszego typu, nie dając jednocześnie właścicielowi żadnej alternatywy. To po prostu pozbawianie go prawa do życia w komforcie i cieple. A w przypadku auta – narzędzia pracy i wolności. Dlatego nieporównywalnie lepszym pomysłem jest dawanie, zamiast zabierania. W wypadku aut – dawanie przywilejów.
Zacząć można oczywiście od najprostszej formy, czyli dopłat – zamień swojego starego diesla na hybrydę, a do nowej dopłacimy ci 3000 euro. Albo dostaniesz zwolnienie z podatku ekologicznego na pięć najbliższych lat. Albo – w polskich warunkach – nie zapłacisz akcyzy, będziesz mógł odliczać cały VAT od rat leasingowych i od paliwa. Wyobrażacie sobie, że np. taki Lexus NX 300h, który w miejskich korkach przez 50 proc. czasu jeździ wyłącznie na całkowicie bezemisyjnym silniku elektrycznym, mógłby kosztować przedsiębiorcę ca. 130 tys. zł? Wystarczyłoby, żeby rząd zdjął z niego akcyzę i pozwolił odliczyć pełen VAT.
Do tego dochodzą jeszcze zachęty pozafinansowe. Np. darmowe parkowanie w mieście dla hybryd, możliwość jeżdżenia buspasami (przynajmniej do czasu spopularyzowania się takich aut), przywilej wjazdu na ulice zamknięte dla samochodów z konwencjonalnymi motorami albo nawet rabat na przejazdy państwowymi autostradami – powiedzmy połowa normalnej stawki. To też zachęciłoby sporo osób do przesiadki z diesli na czystsze auta. Nie można jednak i w tym wypadku zapominać o wymiarze edukacyjnym – choćby o pokazywaniu skutków zbyt dużego stężenia sadzy i tlenków azotu w powietrzu (astma, choroby układu oddechowo-krążeniowego i nerwowego, w skrajnych przypadkach rak).
Innymi słowy, nie sztuką jest zakazać i uznać, że problem został załatwiony – przy sprzeciwie, niezadowoleniu i ogólnym poczuciu niesprawiedliwości ludzi, którym do tej pory wmawiano, że diesel jest OK, np. odpowiednio sterując polityką fiskalną przy dystrybutorze paliwa. Sztuką jest edukować i pomagać – tak, by prawdodawca szanowanował obywateli. Efekt pewnie zostanie osiągnięty po nieco dłuższym czasie, ale za to na akceptowalnych dla wszystkich stron warunkach. Bo nie od razu Rzym zbudowano. Czysty Stuttgart też.