Test: Yamaha R7 — mały, ale wariat
Gdy odebrałem Yamahę R7 do testu, na początku pomyślałem — "po co mi to?". Przez kolejny tydzień nie chciałem z niej zsiadać. Trudno znaleźć motocykl, który dawałby tyle frajdy, choć słowo "komfort" nie istnieje w jego słowniku.
Kilkanaście kilometrów przez miasto w pozycji, jaką się zajmuje na Yamasze R7, spowodowało, że poczułem się staro. Po słabszym modelu sportowym czasem można się spodziewać tego, że będzie czymś pomiędzy nakedem a ekstremalnym supersportem. W przypadku R7 nie do końca tak jest, a już na pewno nie, jeśli chodzi o zajmowaną na nim pozycję. Tu leży się na motocyklu tak, jakby w każdy zakręt miało się wchodzić pełnym ogniem, a podczas zwykłego przemieszczania z punktu A do B tylko narzeka się na ból w miejscach, o których człowiek nawet nie wie, że mogą boleć.
Perfekcja tkwi w prostocie
Yamaha R7 nie jest wyszukanym technologicznie motocyklem. Dzisiaj topowe modele sportowe to komputery na kołach. Do obsługi wszystkich opcji i ustawień potrzebny jest dyplom inżyniera. W przypadku Yamahy R7 jest inaczej. Tak, to maszyna stworzona głównie w jednym celu i z jazdą torową na myśli, ale o tym za chwilę. Na początku warto wspomnieć, że jest to zaskakująco prosty motocykl, a przynajmniej taki się wydaje użytkownikowi. Nie ma tu trybów jazdy (krótko mówiąc — jest jeden, sportowy) i nie ma kontroli trakcji. Wyświetlacz jest spory i elektroniczny, ale to klasyczne, monochromatyczne urządzenie.
Yamaha R7 nie ma więc zaawansowanej elektroniki, ale jeśli chodzi o mechanikę, to jest zgoła inaczej. W końcu to motocykl sportowy, można nawet powiedzieć, że torowy, więc nie mogło zabraknąć regulowanego zawieszenia. Z przodu jest w pełni regulowany widelec typu upside-down z lagami o średnicy 41 mm. Ustawiać można też tylny amortyzator. Quickshifter natomiast wymaga dopłaty. Szkoda, ale zapewne jest to po prostu chwyt mający na celu nieco obniżyć podstawową cenę Yamahy R7.
Sportowa pozycja, ustawienia komputera, regulowane zawieszenie — to wszystko pokazuje, że mamy do czynienia ze sportowcem. Wszystko uzupełnia owiewka, która nie tylko zadziornie wygląda, ale też dobrze osłania przed wiatrem, a także smukły kształt całego motocykla i zbiornika paliwa, który wręcz zmusza do tego, żeby się na nim położyć.
Silnik "entry level"
Tym, co definiuje Yamahę R7, jest jej silnik. To znana z MT-07 dwucylindrowa jednostka o pojemności 689 cm3. Silnik, wydawałoby się, zupełnie niesportowy — choć nie taki mały, to podczas jazdy sprawiający wrażenie niezbyt okazałego. Do tego oferujący "tylko" 73,4 KM przy 8750 obr/min. Nie jest to zatem faktyczny następca kultowej Yamahy R6, jednak w tym szaleństwie jest metoda. R7 to motocykl dla początkujących adeptów sportowej jazdy. Dla osób, które chcą jeździć po torze, ale dopiero stawiają tam pierwsze kroki. I właśnie tu objawia się zaleta charakterystyki tej jednostki.
Ma ona spory moment obrotowy 67 Nm przy 6500 obr/min. Oznacza to, że na wyjściu z zakrętu nie zabraknie ciągu. Do tego przebieg momentu względem obrotów jest dość płaski, a więc przewidywalny, bez sportowej charakterystyki oznaczającej, że dopiero przy wyższych rejestrach obrotowych zaczyna się coś dziać.
Źródła: WP
To wszystko powoduje, że Yamahę R7 trudno porównywać do wspomnianego R6 czy tym bardziej do R1. To zupełnie inny motocykl łączący sportowe zacięcia ze współczesnym, nakedowym silnikiem — dającym odejście już przy niskich obrotach i przewidywalnym w serwowaniu mocy oraz momentu obrotowego. Do tego na dłuższych prostych poczujemy, że przy wyższych prędkościach już nie "ciągnie" jak dużo mocniejsze maszyny. Tu nie ma być zbyt agresywnie.
Zwinny nauczyciel
Kolejnym argumentem za tym, że jest to świetny model do torowej nauki jest to, jak łatwo i chętnie Yamaha R7 zmienia kierunki. Bliżej jej w tej kwestii do nakedów niż sportów. Wystarczy lekki balans ciałem, a już motocykl kieruje się tam, gdzie trzeba. W samym zakręcie jedzie szybko i pewnie. Nie straszy, nie wymaga umiejętności zawodowych motocyklistów wyścigowych.
Nieduża moc i osiągi, które nie przyprawią o zawał (co może być dla wielu barierą podczas szlifowania. umiejętności), czynią z R7 naprawdę przyjemną maszyną wywołującą uśmiech na twarzy. Tak samo zresztą jak zadziornie (ale róownież dający znać, że mamy do czynienia z wagą lżejszą) brzmiący wydech. Dźwięk jest fajny (tak, to chyba najlepsze słowo), ale nawet nie próbujący udawać, że mamy do czynienia z czymś innym, niż dwoma cylindrami.
Nie tylko na tor
Nie pamiętam motocykla, co do którego tak mocno zmieniłbym nastawienie podczas tygodnia testu. Na początku wydawał się zbyt sportowy, z zupełnie niepasującym do tego silnikiem. Jednak już chwilę później nie chciałem z niego zsiadać. Daje on sporo frajdy z jazdy, ale oczywiście porównania do R6 należy wsadzić między bajki. Mimo zajmowanej pozycji i możliwości torowych nie jest to konkurent supersportów.
Źródła: WP
W efekcie świetnie sprawdza się też podczas codziennej jazdy. Pokonywanie korków w drodze do pracy? Proszę bardzo. Kręte boczne drogi? Trudno znaleźć dla niego lepsze miejsce. Wbrew pierwszemu wrażeniu pokrewieństwo R7 z MT-07 czyni ten motocykl zaskakująco uniwersalnym. Tak, nadal nie jest to komfortowy środek transportu i wymaga poświęceń. Nie jest alternatywą dla nakeda, ale jeśli ktoś szuka motocykla sportowego "na początek", którym ma zamiar jeździć wszędzie, to Yamaha R7 jest ciekawą propozycją. To taki kompromis pomiędzy cechami rasowego, oldschoolowego sporta, a napędowym pochodzeniem od nakeda.
Yamaha R7 jest też zauważalnie droższa od MT-07 — w końcu mamy tu rozbudowane owiewki czy regulowane zawieszenie. Wyższa cena modeli sportowych to standard i w tym przypadku dodatkowy powód, żeby model ten wybrały osoby, które faktycznie są zdecydowane na taki motocykl. Wersja standardowa (niebieska lub czarna) to wydatek okrągłych 46 tys. zł, natomiast testowana odmiana World GP 60th Anniversary wymaga dopłaty 1800 zł.
Wisienka na torcie
Na koniec kilka słów o tym, co jest pierwszą rzeczą, którą wszyscy zauważą, zapoznając się z Yamahą R7 - o jej wyglądzie. Stylistom japońskiej marki należą się gratulacje. Agresywna owiewka, sportowy bak, na którym można się wygodnie położyć, centralne światło z dwoma LED-owymi pasami po bokach, nowocześnie wyglądający i podążający ku górze tył, a w końcu krótki wydech prezentujący tylne koło. Tu po prostu wszystko jest tak, jak trzeba,
Mało? Rocznicowe malowanie World GP 60th Anniversary jest piękne. Klasyczne połączenie kolorów i wzory, a całość uzupełniają złote lagi przedniego zawieszenia i żółta sprężyna tylnego. Czy warto dopłacić? Moim zdaniem jak najbardziej. Na ten motocykl każdy zwróci uwagę, a co by nie mówić - wrażenia estetyczne też są ważne.