Teraz prąd, potem wodór. Jak wygląda przyszłość motoryzacji
Zarówno przeciwnicy, jak i zwolennicy samochodów elektrycznych zgadzają się co do zasady w jednym – tego typu auta są tylko kolejnym etapem ewolucji motoryzacji. Fazą przejściową. Prawdziwą rewolucją mają być pojazdy wodorowe. Niektórzy producenci już prowadzą nad nimi zaawansowane prace. Debiut w tej technologii już zapowiedział Lexus.
Ogromne przyspieszenie w elektryfikacji, jakiego jesteśmy naocznymi świadkami (wywołane przede wszystkim unijnymi przepisami drastycznie ograniczającymi emisję CO2), budzi tyle samo zachwytów, co obaw. Zwolennicy tego typu aut chwalą je za bezemisyjność, osiągi i brak hałasu, podczas gdy antagoniści wytykają im, że w rzeczywistości nie mają nic wspólnego z ekologią. Bo najpierw w procesie ich produkcji, potem ładowania prądem z węgla, a na końcu podczas utylizacji i recyklingu, emitowane jest nieporównywalnie więcej dwutlenku węgla niż w przypadku klasycznego samochodu spalinowego.
Kto ma rację? Jak zwykle leży ona po środku. Na wiele pytań nie znamy jeszcze odpowiedzi, wielu wątpliwości nie da się rozwiać z dzisiejszego punktu widzenia, a wszystko wyjdzie tradycyjnie "w praniu". Jednak zarówno oponenci, jak i sprzymierzeńcy aut EV zgadzają się co do jednego – współczesne auta elektryczne z bateriami to droga, która prowadzi nas do samochodów na prąd, ale… bez baterii. Zamiast nich będą one miały na pokładzie ogniwa paliwowe.
Samochody wodorowe to w gruncie rzeczy wozy elektryczne. Tyle że tutaj prąd pochodzi nie z naładowanej baterii, lecz powstaje na miejscu – właśnie w ogniwie paliwowym. W dużym uproszczeniu działa ono jak mała elektrownia – wodór dostarczany ze zbiornika łączy się z tlenem z powietrza i w ten sposób uwalniana jest energia, która napędza silnik elektryczny. Jedynym produktem ubocznym w tym wypadku jest czysta woda, w dodatku zdatna do picia. Z kolei cały zestaw ogniw waży tylko 50-60 kg w porównaniu do 200-300 kg baterii w podobnym aucie elektrycznym.
Wiele koncernów już testuje tego typu samochody, a np. Hyundai czy Toyota wypuściły na rynek pierwsze seryjne samochody z ogniwami! Toyota Mirai na 5 kg wodoru przejeżdża ok. 600 km, a jej tankowanie trwa dokładnie tyle samo, co klasycznego samochodu spalinowego. Niestety przeszkodą w upowszechnieniu się modelu jest między innymi jego zaporowa cena – ok. 80 tys. euro, czyli cztery razy więcej niż porównywalny pod względem wielkości hybrydowy Prius. Ale wszystko może się zmienić, gdy technologia ta trafi pod maski aut z segmentu premium. A stanie się to lada chwila.
Lexus zapowiedział, że już w przyszłym roku jego flagowa limuzyna czyli LS dostępna będzie w wersji z ogniwami paliwowymi. W ten sposób Japończycy chcą pominąć etap elektryfikacji tego modelu (a być może również innych) – prosto z klasycznej hybrydy przejdą do wodoru. Po co? Żeby znowu być przed wszystkimi, jak miało to miejsce z hybrydami.
Skoro udało się wtedy, to czemu nie miałoby się udać i teraz? Szczególnie, że LS Hydrogen ma być tylko o 20 proc. droższy od wersji 500h! O tym, że marka poważnie traktuje wodorowe wyzwanie świadczy koncepcyjny LF-FC zaprezentowany już w październiku 2015. Od tamtej chwili minęły prawie cztery lata i, znając Japończyków, zrobili wszystko, by w tym czasie dopracować technologię i zaskoczyć świat.
Nie znaczy to jednak, że wodorowemu LS-owi będzie na rynku łatwo i że będzie sprzedawał się jak świeże truskawki w sezonie. Sami Japończycy mówią o "setkach", a nie "tysiącach" egzemplarzy. Bo choć pokonali wiele przeszkód (choćby stworzyli specjalny, superbezpieczny zbiornik na wodór), to na dwie rzeczy nie mają wpływu: rozwój infastruktury, czyli stacji tankowania wodoru oraz produkcję tego paliwa. Bo choć w przyrodzie występuje ono w nadmiarze (H stanowi 70 proc. masy całego wszechświata), to jego "wyłapanie" i magazynowanie też pochłaniają energię. Czyli powoduje emisję CO2.
Jednak także nad rozwiązaniem tych problemów trwają prace. Niemieckie Federalne Ministerstwo Transportu wspólnie z koncernami Shell, Daimler i Linde planuje do 2023 r. otworzyć na terenie RFN aż 400 stacji H2 Mobility (dziś jest ich ponad 50). Jeśli natomiast chodzi o produkcję wodoru, to naukowcy starają się odejść od najpopularniejszej dziś metody polegającej na przerabianie gazu ziemnego albo węgla. Znacznie bardziej ekologiczna jest elektroliza, ale do niej potrzeba prądu.
Ten natomiast powinien pochodzić ze źródeł odnawialnych. Naukowcy z uniwersytetu w Glasgow znaleźli sposób na 30-krotnie szybszą, bezpieczną elektrolizę przy wykorzystaniu słońca. Potencjał jest ogromny, bo w ciągu godziny dostarcza ono więcej energii niż ludzkość zużywa w ciągu roku! Testy tej technologii są już ponoć w zaawansowanej fazie.
Oczywiście jeszcze sporo wody w Wiśle i innych rzekach świata upłynie, zanim auta wodorowe się upowszechnią. Ale nikt nie ma wątpliwości, że kiedy będziemy już dysponowali nie tylko samochodami takimi jak Lexus LS czy Toyota Mirai, ale także odpowiednią infrastrukturą oraz technologią prostego, taniego, efektywnego i całkowicie ekologicznego pozyskiwania tego paliwa, to świat motoryzacji faktycznie stanie się bezemisyjny.
Całkowicie przyjazny nie tylko środowisku, ale również kierowcom. Znikną takie bariery, jak choćby ograniczony zasięg czy konieczność wpinania się do gniazda z prądem na kilkadziesiąt minut albo parę godzin. Wystarczy kilkuminutowa wizyta na stacji, by móc dalej jechać przez setki kilometrów. No i nie będzie problemu z recyklingiem baterii czy drenażem zasobów ziemi z metali rzadkich. A do tego wszystkiego dochodzi jeszcze kwestia sprawiedliwości społecznej – znikną kartele kontrolujące produkcję paliwa (ropy w przypadku OPEC) czy litu (Chiny). Bo wodór jest przecież wszędzie.