Politycy zatruwają życie kierowcom. Oto nasze wyliczenia
Promowanie nowych samochodów to korzyść dla wszystkich: gospodarki, naszego zdrowia, środowiska a nawet państwowej kasy. Niestety, nasz rząd zdaje się tego nie rozumieć. I działa w taki sposób, by kupowanie nowego samochodu było jak najmniej opłacalne.
Akcyza w wysokości nawet 18,6 proc. wartości samochodu, a do tego 23 proc. VAT. Jeśli rejestruje się auto na firmę i użytkuje go również do celów prywatnych, lepiej tego VAT-u odliczyć tylko 50 proc., bo w przeciwnym wypadku do naszych drzwi zapuka fiskus, z którym raczej nie da się wygrać żadnego sporu. No i jeszcze podatek od paliwa, ubezpieczenia, przeglądów, napraw itp. – tu też lepiej odliczyć tylko połowę. A do tego od 1 stycznia tego roku można rozliczać w PIT/CIT tylko 75 proc. ceny wszystkich czynności związanych z eksploatacją samochodu. No i kupując wóz droższy niż 150 tys. zł, już nie wrzucimy w koszty pełnych rat leasingowych. Ani czynszu z wynajmu.
Nie jest tajemnicą, że nasi sąsiedzi – tak z Południa, jak i Zachodu – mają lepiej. Prościej, przejrzyściej, lżej dla portfeli. Fakt, że kupują nowy, często drogi samochód, nie oznacza, że muszą więcej oddać państwu. Dlaczego? Bo tamtejsze władze już dawno temu zrozumiały, że wspierając sprzedaż nowych aut (choćby przez możliwość odpisu całego podatku czy dopłaty do zakupu ekologicznych modeli), tak naprawdę wspiera się gospodarkę, promuje lepsze i dłuższe życie, walczy się z efektem cieplarnianym i – choć brzmi to paradoksalnie – dba o przyszłe wpływy do budżetu.
Miliardy wyrwane kierowcom
Ile w takim razie nasz rząd zarabia na tym, że kupujemy nowe samochody? Oficjalnych danych nikt nie ma, ale można pokusić się o szacunkowe wyliczenia. Załóżmy, że w ubiegłym roku w Polsce sprzedało się 500 tys. samochodów, każdy o średnej wartości 85 tys. zł. 60 proc. z nich zarejestrowano na firmy, co oznacza, że właściciele odliczyli od ich zakupu 50 proc. VAT. Jakieś 10 tys. sztuk, spośród tych pojazdów miało motory o pojemności większej niż 2 litry, więc akcyza była wyższa – 18,6 proc. (powiedzmy, że liczone od kwoty 200 tys. zł netto). W telegraficznym skrócie przedstawia się to tak:
VAT od aut prywatnych – 3,2 mld zł
VAT od aut na firmy – 2,4 mld zł
Akcyza od samochodów do 2000 cm3 – 980 mln zł
Akcyza od samochodów powyżej 2000 cm3 – 310 mln zł
Razem daje to 6,9 mld zł. Dużo? Być może. Sęk w tym, że rezygnacja z tej kwoty oznaczałaby, że wszystkie popularne samochody potaniłaby o ok. 15-20 proc., a te drogie z dużymi silnikami o 25-30 proc. A przez to momentalnie wzrósłby popyt. Nowy kompakt za 45 tys. zł? Miejskie nowoczesne auto za 30 tys. zł? Porządna limuzyna za 90, a nie 120 tys. zł? Luksusowy SUV za 200 zamiast prawie 300 tys. zł? Chyba nikomu nie trzeba tłumaczyć, co działoby się w salonach. Wszyscy mielibyśmy z tego mnóstwo korzyści. Także finansowych. Oto dlaczego:
Mniej wypadków = większy PKB
Nie jest tajemnicą, że nowe auta gwarantują nieporównywalnie wyższy poziom bezpieczeństwa biernego niż pojazdy sprzed 10 lat (a to średni wiek samochodów, jakie jeżdżą po polskich drogach). Przy okazji są w lepszym stanie technicznym i mają nowoczesne systemy bezpieczeństwa czynnego (np. automatyczne hamowanie), przez co rzadziej przyczyniają się do wypadków. Co to ma wspólnego z finansami? To, że każda ofiara wypadku niesie za sobą ogromne koszty.
Z wyliczeń Banku Światowego z 2015 r. wynika, że każda śmierć w wypadku komunikacyjnym to strata 2,6 mln zł – chodzi nie tylko o koszty o koszty zaangażowania służb ratowniczych czy odszkodowań, ale także np. podatków, których ofiary już nigdy nie odprowadzą oraz PKB jakie by wytworzyły za życia.
Pomnóżmy te pieniądze przez 2800 osób, jakie zginęły na polskich drogach w 2017 r, a otrzymamy kwotę… 7,3 mld zł. A przecież są jeszcze ranni, często ciężko – w 2017 r. było ich pond 39 tys. Koszty ich rehabilitacji, leczenia, wykluczenia z rynku pracy, zasiłków jakie często trzeba wypłacać ich rodzinom to kolejne miliardy złotych. A to wszystko i tak ostrożne wyliczenia. Krajowa Rada Bezpieczeństwa Ruchu Drogowego szacuje, że co roku wszystkie wypadki kosztują naszą gospodarkę 50 mld zł! To siedem razy więcej, niż państwo co roku ściąga z podatków za nowe auta!
Nowsze auta to dłuższe, lepsze i zdrowsze życie
Samochody mają wpływ na nasze zdrowie i życie także w innym aspekcie – ekologicznym. Nowe modele emitują często nawet kilkudziesięciokrotnie mniej szkodliwych związków (m.in. tlenków azotu, cząstek stałych, węglowodorów) niż pojazdy sprzed 5, 10 czy 15 lat. Dotyczy to przede wszystkim starszych diesli, w polskich realiach nierzadko z wyciętymi filtrami DPF, dużymi przebiegami, w fatalnej kondycji technicznej.
Światowa Organizacja Zdrowia w 2012 r. opublikowała raport, z którego wynika, że u osób narażonych na wdychanie spalin z diesla występuje o 40 proc. wyższe ryzyko zachorowania na raka płuc (przez to oficjalnie zakwalifikowano je do grupy "związków rakotwórczych", obok azbestu, arsenu i gazu musztardowego). Z kolei brytyjska organizacja Policy Exchange oszacowała, że przedwcześnie z powodu spalin ropniaków umiera co roku 40 tys. Brytyjczyków.
Dokładnych wyliczeń tego rodzaju dla Polski nie ma, ale Komisja Europejska podaje, że nad Wisłą ogólne zanieczyszczenie powietrza (w dużych miastach powodowane przede wszystkim przez transport) doprowadza do 44 tys. zgonów rocznie. Do tego dochodzą nawet setki tysięcy tych, których trzeba leczyć na schorzenia układu oddechowo-krążeniowego albo neurologicznego wywołane smogiem.
Koszty tego wszystkiego (włączając tych, którzy umarli i nie wytworzą już niczego dla gospodarki) bez dwóch zdań idą w miliardy złotych - podobnie jak koszty wypadków z przykładu powyżej. Sęk w tym, że u nas politycy wykonują działania, które w rzeczywistości nic nie dają. Podczas gdy na Zachodzie Europy już dawno dostrzeżono, że pomaga promowanie ekologicznych środków transportu. Na przykład aut hybrydowych, których nie trzeba ładować w gniazdku, a mimo to w ruchu miejskim 50-60 proc. czasu jeżdżą na bezemisyjnym motorze elektrycznym.
Londyn całkowicie zwolnił takie pojazdy od opłaty za wjazd do centrum, podczas gdy wozy z klasycznymi motorami spalinowymi muszą płacić 11,5 funtów. Władze metropolii już planują wprowadzenie całkowitego wjazdu dla diesli. Podobne pomysły pojawiają się w Paryżu, Rzymie, wielu miastach niemieckich i skandynawskich.
U nas tymczasem wszystko jest na odwrót. Można sprowadzić zza granicy starego ropniaka, wyciąć mu filtr DPF, zapłacić za niego 200 zł akcyzy i jeździć nim do upadłego, trując przy okazji zarówno siebie, jak i wszystkich wokoło. Do tego, jeśli dojdzie do jakiegokolwiek wypadku* nie zaoferuje on podobnego poziomu ochrony pasażerów kabiny*, szczególnie jeśli był jakkolwiek naprawiany, ale także po prostu ze względu na przebieg i wiek. Sztywność strukturalna takiego pojazdu z czasem będzie spadać - naruszana dziurami, podjazdami pod krawężniki etc. To oznacza, że podczas wypadku nie zachowa się dokładnie tak, jak zaplanował to producent w... dajmy na to 2003 roku, gdy auto to było nowe. Nie mówiąc już o działaniu rdzy...
Jeżeli chce się kupić nowoczesną, bezpieczną, ekologiczną, bezawaryjną i elegancką hybrydę np. marki Lexus, tą ze zdjęcia powyżej, czy kompaktową Toyotę, czy samochód jakiegokolwiek z innych producentów, którzy dbają o bezpieczeństwo i ekologię (Volvo, Hyundai)
, to państwo najpierw wyciągnie z naszej kieszeni kilkadziesiąt tysięcy złotych pod postacią akcyzy i VAT, a potem jeszcze ograniczy możliwość wliczania użytkowania takiego auta w koszty firmowe.
Jest to niezbyt logiczne, jako że jednocześnie przedsiębiorcy daleko bardziej ryzykują prowadząc działalność gospodarczą niż pracownicy etatowi (to temat na osobny artykuł, nie na portalu poświęconym motoryzacji), a potencjalnie wytwarzają miejsca pracy dla innych - napędzając gospodarkę. Zresztą, nawet pomijając te kwestie, z naszych powyższych, prostych, szacunkowych wyliczeń jak na dłoni widać, że obecna polityka rządu nie ma większego, ekonomicznego uzasadnienia.