Nowe limity emisji CO2 mogą zniszczyć europejską motoryzację. Tak twierdzi szef PSA
Narzucone przez Unię Europejską limity emisji CO2 przez samochody zniszczą rozwój europejskiej motoryzacji - twierdzi Carlos Tavares. Zdaniem szefa koncernu PSA, posiadającego marki Peugeot, Citroen, Opel, DS i Vauxhall, na regulacjach zyskają natomiast producenci z Azji.
Zdaniem Tavareza, utrzymanie uchwalonego przez Parlament Europejski pułapu obniżenia emisji CO2 w motoryzacji o 37,5 proc. do 2030 r. zagrozi likwidacją aż 13 mln miejsc pracy w europejskim przemyśle motoryzacyjnym. Skąd tak czarna wizja? Nowa regulacja skaże na wymarcie tradycyjne silniki spalinowe.
Od 2021 r. producenci samochodów osobowych będą musieli spełnić normę średniej emisji 95 g CO2/km we flocie, jaką oferuje dany producent. Ilość tego gazu wydobywającego z rury wydechowej bezpośrednio wiąże się ze spalaniem. Obecny limit - 130 g CO2/km - może być spełniony, jeśli samochód z silnikiem benzynowym zużywa średnio około 5,6 l/100 km, a auto z silnikiem Diesla 4,9 l/100 km. Nowe normy dla producentów będą oznaczały konieczność dokonania ogromnych zmian. Chodzi o to, by powstawało jak najwięcej modeli niskoemisyjnych.
By zachęcić producentów do takiego kształtowania gamy, Komisja Europejska przyjęła, że każdy pojazd o emisji niższej niż 50 g CO2/km w ofercie marki będzie liczony jako dwa samochody w 2020 roku, jako 1,67 samochodu w 2021 roku, jako 1,33 samochodu w 2022 roku, a od roku 2023 już jako jedno auto.
Rzecz w tym, że nawet oszczędne na tle zwykłych aut hybrydy emitują znacznie więcej CO2. W przypadku nowej Toyoty Corolli jest to 100 g CO2/km. Rozwiązaniem nie są też hybrydy typu plug-in. Od czasu wprowadzenia bardziej zbliżonego do rzeczywistych warunków jazdy cyklu laboratoryjnego pomiaru emisji WLTP, katalogowa emisja CO2 hybryd plug-in wzrosła powyżej limitu 50 g/km.
Producenci, którzy chcą obniżyć średnią emisję CO2 w oferowanej flocie samochodów, muszą więc sięgać po auta bezemisyjne. Jako że technologia ogniw paliwowych jest wciąż w powijakach, pozostaje im ratowanie się pojazdami elektrycznymi. Jak wiele takich premier przygotowują producenci, łatwo można się przekonać, przyglądając się modelom wystawianym podczas Geneva Motor Show 2019.
Podzespoły z Azji
Sercem samochodu o napędzie elektrycznym jest już nie tylko silnik, ale przede wszystkim bateria. To ona decyduje o zasięgu pojazdu, a więc o - w zasadzie - najważniejszym jego parametrze. Problem w tym, że europejscy producenci samochodów muszą kupować baterie od ich azjatyckich wytwórców. Tamtejsze firmy mają łatwiejszy dostęp do potrzebnych surowców i przez lata funkcjonowania wypracowały skuteczną kadrę badawczą.
Dlaczego nie można po prostu wybudować fabryk baterii samochodowych w Europie? Taki pomysł rozważał niemiecki Bosch. Po przeprowadzeniu kalkulacji firma porzuciła jednak koncepcję jako nieopłacalną. Problemem byłoby nie tylko zapewnienie sobie surowców do produkcji akumulatorów, ale też spełnienie wyśrubowanych norm środowiskowych przez nowo powstałą fabrykę.
"Jeśli europejscy producenci samochodów nie będą sprzedawać odpowiednio dużo samochodów elektrycznych do 2020, 2025 i 2030 r., czekają ich surowe kary finansowe. To zmusza nas do sięgnięcia po baterie wytwarzane w Azji, a tamtejsi producenci już czekają na nas z szerokim uśmiechem" - stwierdził cytowany przez "Automotive News Europe" Tavarez. Truno odmówić mu racji. Stawką w tej grze są również miejsca pracy w Polsce, bo przecież nasz kraj należy do czołówki europejskich producentów części do aut spalinowych. Wspomnieć warto choćby o uruchomionej na początku 2019 r. linii produkcyjnej silników benzynowych 1.2 PureTech w fabryce Opla w Tychach.