Elektromobilność uratuje planetę, ale jednocześnie wykończy nasze portfele?
Wiele koncernów zapowiedziało miliardowe inwestycje w produkcję samochodów na prąd i akumulatorów do nich. W rzeczywistości jednak będzie to tylko etap przejściowy w rozwoju motoryzacji. Prawdziwa przyszłość leży w innej technologii i dzieje się tak z kilku powodów.
Samochody elektryczne mają mnóstwo zalet: nie hałasują, same w sobie nie emitują spalin, są prostsze w eksploatacji, obsłudze i serwisowaniu niż auta spalinowe. Na to nakładają się jednak pewne wady – ograniczony zasięg, długi czas "tankowania", a także fakt, że prąd do ich zasilania produkowany jest (przynajmniej w polskiej rzeczywistości) z węgla. Pozostaje jeszcze kwestia ich zapotrzebowania na energię elektryczną i... ewentualnych skutków dla gospodarki oraz naszych portfeli.
Z danych GUS wynika, że przeciętna polska rodzina składająca się dwóch osób dorosłych i dwójki dzieci zużywa dziennie ok. 6 kWh energii. Załóżmy hipotetycznie, że kupuje ona elektryczny samochód, którym średnio, dziennie przejeżdża 100 km (w tygodniu mniej, w weekendy więcej). Do pokonania takiego dystansu auto potrzebuje 18 kWh prądu. Ładując je we własnym garażu, rodzina podniosłaby zużycie energii w swoim domu aż czterokrotnie – ze wspomnianych 6 do 24 kWh na dobę!
A teraz wyobraźmy sobie, że 30 proc. spośród 14 mln polskich gospodarstw domowych ma samochód elektryczny i codziennie go "tankuje". Czy nie wymagałoby to budowy przynajmniej kilku nowych elektrowni? A co stałoby się, gdyby w Łodzi, Krakowie, Katowicach czy jakimkolwiek innym mieście, ludzie w jednej chwili (np. o godz. 18, tuż po powrocie z pracy) podłączyli 10 tys. aut elektrycznych do gniazdek. Nasza sieć przesyłowa należy do jednej z najstarszych w Europie i jest modernizowana w ślimaczym tempie. Odpowiedź nasuwa się sama.
Nie trzeba zresztą "gdybać" - eksperci nie mają wątpliwości – w Polskich realiach wprowadzenie na rynek miliona aut elektrycznych (co deklarował jeszcze niedawno premier Mateusz Morawiecki) doprowadziłoby do przeciążenia i awarii sieci oraz braków prądu (tzw. blackoutów). Niemal pewne są również podwyżki energii elektrycznej.
Dlaczego? Winne będzie najstarsze prawo wolnego rynku – gdy popyt rośnie, a podaż utrzymuje się na identycznym poziomie, to ceny idą górę. Spółki energetyczne łatwo się z tego wytłumaczą – koniecznością zebrania pieniędzy na nowe inwestycje. Przedsmak tego mieliśmy przed chwilą – wszyscy producenci prądu w Polsce złożyli w Urzędzie Regulacji Energetyki wnioski o podwyżki rzędu 15-25 proc. Argumentacja: węgiel podrożał, a one dodatkowo musiały dołożyć się do ratowania branży górniczej.
Po drugie, żaden rząd nie zrezygnuje dobrowolnie z pieniędzy, jakie kierowcy zostawiają w państwowej kasie w postaci podatków zawartych w konwencjonalnych paliwach. Na razie nikt nie mówi o nałożeniu akcyzy na prąd, czy dołożenia do niego "opłaty paliwowej", ale gdy ludzie zaczną masowo przesiadać się z benzyniaków i diesli na elektryki, to na pewno ich eksploatacja przestanie być taka tania.
Paliwo przyszłości to najczęściej występujący pierwiastek chemiczny we wszechświecie
Niektórzy producenci samochodów zdają się zauważać te problemy i już teraz szukają alternatywy dla elektromobilności zasilanej z gniazdka. Toyota, Honda czy Hyundai prowadzą *zaawansowane prace nad autami wodorowymi *– wierzą, że to one są prawdziwą przyszłością czystej, bezemisyjnej motoryzacji. Toyota już cztery lata temu zaprezentowała pierwszy seryjny samochód z ogniwami paliwowymi – Mirai.
Prawdziwym przełomem może się jednak okazać wodorowy Lexus LS, który ujrzy światło dzienne już za dwa lata. Mówi się, że jego cena ma być tylko o 20 proc. wyższa niż podobnych aut z konwencjonalnym napędem - ale w segmencie aut luksusowych nie ma to większego znaczenia.
Upowszechniające się z czasem technologie zazwyczaj schodzą do coraz to niższych segmentów rynku - tak było choćby z pasami bezpieczeństwa, ABS'em, czujnikami parkingowymi etc. - więc wprowadzenie do seryjnej produkcji konwencjonalnie wyglądającego (zwykła limuzyna) i funkcjonalnego samochodu, takiego jak LS, może oznaczać początek rewolucji.
Dlaczego to wodór, a nie prąd ma być przyszłością motoryzacji? Przede wszystkim jest szeroko dostępny – stanowi 70 proc. masy całego wszechświata i łatwo uzyskać go w instalacjach przemysłowych. Do tego, może być opodatkowany jak tradycyjne paliwa, więc odpada problem z tym, na które ewentualnie gniazdko z prądem nałożyć akcyzę, a na które nie.
Owszem, dzisiaj wodorowe paliwo jest dość drogie. Kilogram kosztuje – w przeliczeniu – 50 zł. To realnie wystarczy na przejechanie 100-120 km. Czyli podobnie, jak w przypadku benzyniaka spalającego około 10 litrów 95-oktanowego, bezołowiowego paliwa. Oczywiście, autem elektrycznym za taką kwotę przejedziemy nawet 500 km!
Trzeba jednak zdać sobie sprawę, że na wysoką cenę wodoru wpływ ma obecnie kilka czynników: niewielka konkurencja rynku jego produkcji i dystrybucji (głównie detalicznej), wyższe koszty magazynowania i transportu niż w przypadku klasycznych paliw. Jednak i to z biegiem czasu będzie się zmieniało – tydzień temu pisałem o tym, że są już technologie pozwalające produkować wodór szybko i przy minimalnych nakładach energetycznych.
Niemcy mają już wodorowy pociąg (PKP wspólnie z Jastrzębską Spółką Węglową chcą taki zbudować także w Polsce), NASA używa tego paliwa w swoich rakietach kosmicznych, Boeing testuje prototypowy wodorowy samolot (samoloty są odpowiedzialne za ogromną ilość światowej emisji CO2), po drogach Chin czy USA jeżdżą już setki ciężarówek i autobusów tankujących wyłącznie... wodór. Trudno o lepsze dowody na to, że paliwo to ma przyszłość. Także w samochodach osobowych.