Volkswagenami w kierunku Nordkapp
Jak można dostać się na koło podbiegunowe? Najłatwiej samolotem na lotnisko w Alcie i stamtąd z przewodnikiem (lub na własną rękę) wynajętym samochodem wprost na Nordkapp. Mając nieco więcej czasu, można wyruszyć z Polski autami zaopatrzonymi w napęd 4x4 i spędzić ponad tydzień za kierownicą. Każde rozwiązanie ma swój urok i na pewno dostarczy wielu emocji. My wybraliśmy drugą opcję i dołączyliśmy do zorganizowanej przez Volkswagena wyprawy.
Dwudziestoosobowa wycieczka podzieliła się na dwie części. Pierwsza wyleciała samolotem z Warszawy do Helsinek, zaś druga miała na kołach przyjechać do portu zlokalizowanego w południowej części Finlandii. Pech chciał, że sztorm mocno pokrzyżował szyki. Długie oczekiwanie na cumowanie wprowadziło delikatną nerwowość i wymusiło małą zmianę planów. Wynajętym autokarem przemierzyliśmy dystans 500 kilometrów w kierunku północnym, natomiast samochody w tym czasie miały nadrobić stracony na morzu czas i dołączyć do nas w maleńkiej miejscowości, w której z trudem na palcach jednej ręki policzyliśmy domostwa. Czekając na 6-osobową ekipę, mogliśmy zagłębić się w tajniki miejscowego życia. Kilka oddalonych od siebie chałup ginęło w mroku na 18 godzin w ciągu doby w okresie jesienno-zimowym. Przez pozostałe sześć godzin nie wiadomo, co właściwie zrobić z czasem. Wykonanie jakiejkolwiek czynności utrudnia mróz sięgający do 20, a nawet 30 stopni poniżej zera. Rozgrzewanie organizmu alkoholem i sauną sprawiło, że bardzo
szybko zapadliśmy w sen. Gdy obudziliśmy się rano, na parkingu miała zjawić się flota Volkswagenów z Polski. Przecierając oczy o świcie, ciężko było dostrzec cokolwiek w zalanym mgłą i spowitym egipskimi ciemnościami otoczeniu. Jeśli sztorm nie ustąpił, mogliśmy spędzić w zapomnianej przez cywilizację wiosce kolejne godziny, a może nawet dni!
Szczęśliwym trafem, silny wiatr ustąpił i kapitan promu wydał zgodę na cumowanie. Zmotoryzowana grupa wsiadła więc w samochody i czym prędzej pognała w naszą stronę. Dojechali rano i właściwie bez chwili na dłuższy odpoczynek, wsiedli w Volkswageny i wraz z nami udali się w stronę wioski Świętego Mikołaja. Przez blisko trzysta kilometrów mieliśmy okazję poznać tajniki poruszania się po fińskich drogach. Do Polski od lat docierają informacje o ogromnych mandatach i stanie północnoeuropejskich dróg. Faktycznie, mimo ogromnych wahań temperatury, jakość nawierzchni nie pozostawia wiele do życzenia. Niestety, w sezonie zimowym trudno to zweryfikować, zwłaszcza w okresie intensywnych opadów. Pługi poruszają się jedynie wokół najważniejszych ośrodków, a mniej istotne dla transportu szlaki są zdane na łaskę i niełaskę pogody. Rzadko przejeżdżające odśnieżarki tylko zrzucają wierzchnią warstwę śniegu, umożliwiając tym samym przejazd samochodom osobowym. Tej zimy opady nie utrudniały przesadnie życia Finom, dlatego
umiarkowanym tempem kierowaliśmy się na północ. Na szybką jazdę nie pozwalało zauważalne oblodzenie i setki fotoradarów straszących co kilkanaście kilometrów. Wysokość mandatów skutecznie studziła zapał do mocniejszego wciskania gazu.
Podobne ostrzeżenia wysyłały zwierzęta snujące się nieopodal drogi. Renifery i im podobne stworzenia co pewien czas przeskakiwały przez drogę, a zderzenie z kilkudziesięciokilogramowym ssakiem mogłoby być tragiczne w skutkach i na wiele dni unieruchomić pojazdy, których celem stał się Nordkapp. Niewiele natomiast uwagi zwracali piesi, których nawet w większych miejscowościach trudno było dostrzec. Populacja Finlandii liczy sobie niewiele ponad pięć milionów mieszkańców, co czyni ten kraj trzecim najrzadziej zaludnionym w Europie. Gorszymi statystykami może się pochwalić tylko Islandia i Norwegia. Nie dość, że Finów jest jak na lekarstwo, to z uwagi na rozwój gospodarczy dwudziestego wieku, większość z ludzi północy mieszka na południu republiki. W związku z powyższym, jadąc w kierunku koła podbiegunowego, częściej spotkamy z zwierzęta niż ludzi. Nie zrażając się tym faktem, wytrwale zmierzaliśmy do celu odwiedzając co pewien czas stacje benzynowe. W naszej wyprawie uczestniczyło sześć aut, a najbardziej
paliwożernym wśród nich był bez wątpienia Golf R. Pewnie się zastanawiacie, czego ten czteronapędowy kompakt szukał wśród wyżej zawieszonych Crossoverów, SUV-ów i Multivana. Dobre pytanie, ale odpowiedź na nie wcale nie jest trudna. Otóż, sportowy przedstawiciel rodziny z Wolfsburga radzi sobie w płytkim śniegu naprawdę nieźle. Trzeba tylko pamiętać, żeby regularnie oczyszczać 18-calowe obręcze z białego puchu. Przykleja się do rantów i wywołuje niezbyt komfortowe "bicie". Poza tym, nisko umieszczony przedni zderzak działa w niektórych sytuacjach jak pług, co też niekorzystnie wpływa na jego kondycję. Reszta samochodów wyposażonych w silniki wysokoprężne i automatyczne przekładnie DSG, nie alarmowała o żadnych dolegliwościach, przynajmniej w pierwszym etapie wycieczki.
Wreszcie dojechaliśmy do Rovaniemi. Niewielkie miasteczko słynie przede wszystkim, albo tylko, ze Świętego Mikołaja. To podobno właśnie z tego miejsca wyrusza zaprzęg reniferów wiozący dziadka z siwą brodą i workami pełnymi prezentów. Świąteczna atmosfera trwa tu cały rok, a dojazd do miejscowości możemy porównać z drogami prowadzącymi do Las Vegas. Las, śnieg, las, śnieg, las, śnieg przez dziesiątki kilometrów i wreszcie na horyzoncie zza drzew wyłaniają się dziesiątki kolorowych dekoracji wigilijnych. Tuż za nimi kilka urokliwych barów, a za nimi dom Świętego Mikołaja. Brodacz pełni dyżur przez okrągły rok, ściągając turystów z całego świata. Najwięcej naliczyliśmy Azjatów i trochę ludzi z pozostałej części Europy. Nie zrażeni trudem podróży, udajemy się do pięknie wystrojonej chaty z nadzieją, że może uda nam się przeprowadzić choć krótki wywiad z legendarną postacią. Jakież
rozczarowanie nas ogarnęło, gdy usłyszeliśmy, że należy uiścić opłatę w wysokości 50 euro na jedno zdjęcie. Komercja dotarła nawet w tak magiczne miejsce. A może przede wszystkim? Na pocieszenie pozostaje fotografia przy kartonowym zaprzęgu w wyciętej głowie renifera i jego osobistej asystentki.
Czas jechać dalej. W egipskich ciemnościach udajemy się do kolejnego hotelu, aby przywitać kolejny dzień skoro świt (jeśli takie pojęcie funkcjonuje w Laponii) i udać się wprost na tor testowy Action Park w Saariselce. Odległość na szczęście niewielka, ale temperatura skutecznie studzi zapał. 28 stopni poniżej zera na termometrach wprowadza lekkie zdenerwowanie i wymusza na uczestnikach założenie najcieplejszych ubrań. Nieco senni dojeżdżamy na miejsce i niemal z marszu wsiadamy do "polskich" Volkswagenów mierząc się w rozmaitych konkurencjach. Mają one wykazać przydatność napędu na cztery koła i nauczyć kierowców hamowania w bardzo trudnych warunkach. Część ogromnego placu jest śliska niczym lód (w rzeczy samej), zaś resztę toru pokrywa dość przyczepny śnieg, dzięki czemu zimowe opony "łapią" kontakt z podłożem. Duże przestrzenie i bezpieczne odległości pozwalają wyczuć pojazd i nauczyć się jego reakcji. Przejazd przez bramki stworzone z pachołków nie należy do najprostszych i dość szybko obnaża słabości
kierowców. Ten, komu się wydaje, że świetnie jeździ, powinien zweryfikować swoje umiejętności w podobnych szkołach w Polsce. Pogoda za oknem sprzyja takim aktywnościom, natomiast wydatek rzędu kilkuset złotych i opieka doświadczonego instruktora pozwoli nabrać pewności i uchronić nas od zagrożenia w niebezpiecznych sytuacjach.
Pod maską każdego z mechanicznych uczestników wyprawy pracował silnik diesla (wyjątek stanowił Golf R). Wszystkie jednostki sprzężono z automatyczną przekładnią DSG, która podczas tego typu wypraw sprawdza się bardzo dobrze. Płynna jazda ogranicza częstotliwość występowania poślizgów, kończących się na śliskiej drodze zazwyczaj tragicznie. Moment obrotowy przekazywany na przednią oś, lub w razie utraty kontaktu z podłożem także na tylną, okazał się bardzo pomocny i wręcz nieodzowny. Obecność elektronicznych asystentów wspomagających kierowcę na śniegu, także przydaje się w trudniejszych warunkach. ESP w Volkswagenie nie da się wyłączyć całkowicie, jedynie uśpić. Zalety zastosowanych napędów pokazały próby torowe. Na lodzie nie mamy praktycznie żadnej kontroli nad autem. Mimo nowych opon zimowych, systemu 4x4 i stabilizatorów toru jazdy, pojazdy żyły własnym życiem. W momencie kontaktu ze śniegiem, wracała szansa na opanowanie 1.5 lub 2-tonowego połączenia metalu i plastiku. Wówczas 4Motion spisywał się
bardzo przyzwoicie. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że za przeniesienie napędu odpowiada wielotarczowe sprzęgło Haldex. Mechanizm rozdziela moment obrotowy między cztery koła w takim stopniu, aby maksymalizować przyczepność w każdych warunkach. Połączenie go z turbodoładowanym silnikiem wysokoprężnym, gwarantuje sporo frajdy oraz bezpieczeństwa na śniegu. Dość teorii, wróćmy na drogę.
Po całym dniu w Action Parku jedziemy dalej w kierunku Norwegii. Ciężkie i ciemne chmury skutecznie uniemożliwiają przebicie się pojedynczych promieni słonecznych, więc ruszamy po ciemku na najdalej wysunięty na północ punkt w Europie. Do celu zostało nieco ponad 400 kilometrów. Na niemieckich autostradach taką odległość pokonamy w 2-3 godziny. Na oblodzonych drogach Skandynawii trzy razy dłużej. Oddalamy się od cywilizacji. Mijamy setki jezior i reniferów. Zmęczenie dopada nas dość szybko, przez co regenerująca wizyta na stacji staje się konieczna. Dobrze, że można niemal wszędzie płacić kartą kredytową. To oszczędza czas na wizyty w kantorach. Niestety, Norwegia jest bardzo droga. Za popularnego hot-doga z niezbyt smacznym serdelkiem zapłacimy blisko 30 złotych. Chcąc się rozgrzać mocniejszym alkoholem w postaci wódki, z portfela ubędzie kolejne 120 złotych. Paczka papierosów to
wydatek około 60 złotych. Nie zrażając się tym faktem, suniemy kolumną po śniegu i lodzie na północ. Delikatnie się przejaśnia. Z mroku nieśmiało zaczynają się wyłaniać wzniesienia i wodne szlaki transportowe. Statki należące do rafinerii są świetnie oświetlone, przez co stanowią najjaśniejszy obiekt w okolicy.
Gdzieniegdzie zauważamy przebiegające stado reniferów. Miłośnicy kanałów przyrodniczych poczują się jak przed telewizorem. Dzikość okolicznej przyrody potrafi chwycić za serce. Aż dziw bierze, że Skandynawowie są zdolni do rozkoszowania się mięsem, które w taki zjawiskowy sposób urozmaica miejscowy krajobraz. Znaki informują, że do celu pozostało kilkanaście kilometrów. Przejeżdżamy przez 6-kilometrowe tunele (oczywiście płatne) i przed oczami wreszcie pokazuje się cywilizacja. To chyba zbyt duże słowo, bo dookoła trudno dostrzec żywą duszę. Sezon turystyczny lepiej prosperuje wiosną i latem, kiedy spod śniegu przebija się trawa, a dzień znacznie się wydłuża. Polka na stałe mieszkająca w Norwegii poinformowała nas, że słońce zaszczyci swoją obecnością dopiero w połowie stycznia. Do tego czasu panuje tu 24-godzinny półmrok z egipskimi, o przepraszam, fińskimi ciemnościami naprzemiennie.
Na szczęście, temperatura się podniosła. Opuszczając granicę Finlandii, termometry wskazywały -15 stopni. Na Przylądku Północnym notujemy tylko dwa stopnie poniżej zera. Niestety, przejmujący wiatr na to nie wskazuje. Owinięci puchowymi kurtkami postanawiamy uwiecznić samochody na pamiątkowym zdjęciu i zapisać pierwsze spostrzeżenia. Pierwszy raz biały człowiek dotarł tu w 1553 roku. Był to angielski odkrywca Richard Chancellor. Dopiero sto lat później, po dwuletniej wędrówce na Nordkapp przybył włoski ksiądz. Od tamtego czasu to miejsce stało się popularne wśród turystów, odwiedzane również przez znamienite osobistości. Na potężnej skale wchodzącej w morskie fale postawiono pamiątkowy globus będący celem pielgrzymek z całego świata. Ma wydźwięk symboliczny. Obok wybudowano ośrodek z salą kinową promującą region 15-minutowym filmem, sklepami i kawiarniami. Jest tam także bezprzewodowy i co ciekawe, bezpłatny internet! Czas jednak wracać, bo za kilka godzin czeka nas lot z Alty do Warszawy.
To miała być wyprawa dla twardzieli. Z uwagi na możliwość wystąpienia bardzo intensywnych opadów śniegu, dojazd na Przylądek Północny stał pod znakiem zapytania. Los okazał się sprzyjający, a mrozy nie aż tak straszne. Szkoda, że nie zobaczyliśmy zorzy polarnej. Może następnym razem ją ujrzymy. Cieszy też fakt, że żaden z Volkswagenów z napędem 4Motion nie odmówił posłuszeństwa. Najwięcej obaw wzbudzał dzielny Golf R. Bez większych problemów dojechał do celu, co tylko udowodniło, że dysponując osobowym autem z napędem na cztery koła, przy odrobinie szczęścia dojedziemy na północ Europy. Wątpliwości pojawiły się również przy silnikach diesla. Narażenie ich na bardzo niskie temperatury mogło skutkować brakiem chęci do współpracy o poranku. Nic takiego się jednak nie wydarzyło, a zapierające dech w piersiach widoki i dzikość otaczającego krajobrazu sprawiły, że chętnie wrócimy na Nordkapp latem. Pewnie też samochodem.
Piotr Mokwiński/ll/moto.wp.pl