Kupno auta to taniec na polu minowym. Radzimy, jak uniknąć błędu
Auto zaciągnięte na policyjny parking, stracone oszczędności i masa nieprzyjemności. Niewiele trzeba, by przy zakupie auta "wtopić" pieniądze. Jak pokazuje historia z Rzeszowa, nawet właściciele komisów nie mogą czuć się bezpieczni.
Czarny volkswagen touran trafił z wypożyczalni z Janowa Lubelskiego do komisu w Rzeszowie. Wynajmujący zapłacił zaledwie 100 zł kaucji, po czym wstawił auto do komisu, przejmując od handlarza przynajmniej zaliczkę. Szybka reakcja policji pozwoliła na odzyskanie volkswagena, ale właściciel komisu pieniędzy już nie zobaczy. Byłoby jeszcze gorzej, gdyby samochód trafił do nieświadomego klienta. Na szczęście można się przed tym ustrzec.
Sytuację znacząco poprawiło wprowadzenie darmowej, internetowej usługi o nazwie "Historia Pojazdu". Wystarczy wprowadzić numer VIN (indywidualny dla każdego samochodu), by szybko dowiedzieć się o przeszłości auta – ilu miało właścicieli, czy służyło jako taksówka oraz czy było skradzione. Alternatywą jest udanie się na komisariat policji, gdzie funkcjonariusze również udostępniają dane zainteresowanym. Luka jest jedna - jeśli jeszcze nie zgłoszono kradzieży, a my już podpisujemy umowę, narazimy się na utratę pieniędzy.
Nowy właściciel jest na straconej pozycji, jeśli auto pochodzi z kradzieży. Od razu ląduje ono na parkingu policyjnym do czasu wyjaśnienia sprawy, co w praktyce oznacza jego utratę. Co więcej, możemy zostać oskarżeni o paserstwo, jeśli nie udowodnimy, że nie byliśmy świadomi pochodzenia pojazdu. Na naszą korzyść działa czas. Jeśli upłynęły więcej niż 3 lata od zakupu, możemy zyskać prawo własności, ale tylko, gdy po auto nie zgłosi pierwotny właściciel.
To nie koniec – usługa historii pojazdu nie ujawnia ewentualnych zastawów, jakie ciążą na aucie. Odpowiednią pieczątkę można znaleźć w dowodzie, ale przecież taki wpis dokonywany jest na wniosek właściciela. Nie pozostaje więc nic innego, jak złożenie wniosku do Centralnej Informacji o Zastawach Rejestrowych przy wydziałach gospodarczych sądów rejonowych.
Naszą podejrzliwość powinna też zwrócić sama umowa. Popularną metodą jest zakup "na Niemca", czyli przedstawienie umowy zawartej z poprzednim właścicielem. Brakuje na niej podpisu handlarza, przez co nie musi on odprowadzać podatku,* nie bierze też odpowiedzialności za ewentualne usterki czy wady prawne.* Przecież umowę podpisaliśmy z obcokrajowcem, tak więc on powinien ponieść odpowiedzialność.
Metoda jest tym bardziej popularna, bowiem samochody zza zachodniej granicy nie są jeszcze zaindeksowane w rządowej usłudze historii pojazdu. Poza tym, podpisanie takiej umowy to fałszerstwo, co znów stawia kupującego w niekorzystnym świetle. Nie są to pojedyncze przypadki. Niedawno opisywaliśmy historię naszej czytelniczki, która straciła nie tylko auto, ale i kilka tysięcy złotych za wynajęcie prawnika czy ubezpieczenie.