Mr. Comfort
Czy każda podróż musi oznaczać odmrożone palce, bolący kręgosłup, zapalenie płuc i szpice z nosa przycinające wargę? Zapewne puryści od turystyki motocyklowej stwierdzą, że w tym cały urok i bez tego żadna wyprawa obejść się nie może, podobnie zresztą jak bez łatania opony czy wiązania trytytkami części silnika. Jak zatem w taką definicję turystyki wpisuje się najbardziej znany krążownik stworzony wyłącznie z myślą o turystyce? Goldwing, bo o nim mowa, trafił do naszego laboratorium.
Naciskając starter do naszych uszu dotrze delikatny szum pracującego sześciocylindrowca, będzie cicho i przyjemnie, po prostu idealnie. Ktoś, zgoła nienormalny, powie, że powinno lepiej gadać, bo w końcu ma z czego. Ale zapytam po co? Żeby zagłuszać dopiero co włączone "Thunderstruck" i solówkę Angusa? Ktoś inny powie, że fajnie byłoby zamienić seryjne manetki czy głośniki na Kuryakyny albo dodać kilka ogródków na kufrach. To jednak pozostawmy wielbicielom armatury, a w przypadku Goldwinga fabryki nie poprawiajmy, nie ma to sensu.
Ruszymy i, aż dziwne, że prowadząc tankowiec poczujemy się jak za sterami motorówki. Motocykl momentalnie straci połowę swojej masy, manewrowanie nim będzie tak proste, że z miejsca zechcemy zapisać się na najbliższy start w Gymkhanie. Z tego fantastycznego doznania obudzi nas dopiero próba przebicia się przez korek, kiedy z lekkim bólem skonstatujemy, że pomimo szczerych chęci kierowców puszek i dzieciaków machających nam przez okna autobusów, Goldwing w mieście się nie przeciśnie. Ale zapytam ponownie: co z tego?