Dopłaty do aut elektrycznych. Czy wjeżdżamy w ślepy zaułek?
Najprawdopodobniej rządowi nie uda się plan budowy polskiego samochodu elektrycznego. W związku z tym porażkę tę ukrywa się pod innym pomysłem – dotacjami do zakupu pojazdów napędzanych prądem. Problem w tym, że w polskich realiach jest on nie tylko niesprawiedliwy społecznie, ale w gruncie rzeczy również… niezbyt ekologiczny.
Do konsultacji trafił projekt rozporządzenia ministra energii, zgodnie z którym osoby kupujące nowe auto elektryczne będą mogły liczyć na dopłatę w wysokości do 30 proc. wartości samochodu, ale maksymalnie 36 tys. zł. Pieniądze mają pochodzić z Funduszu Niskoemisyjnego Transportu. – Dzięki dopłatom Polska pojedzie w nowym, ekologicznym kierunku – mówi górnolotnie rząd. Ten sam rząd, który otwarcie deklaruje, że Polska węglem stoi, strąca w niebyt farmy wiatrowe i pozwala jeździć po kraju starym, zużytym dieslom z wyciętymi filtrami DPF. Ale idźmy po kolei. Dlaczego pomysł jest nietrafiony?
Bo jest nieekologiczny
90 proc. energii elektrycznej w Polsce pochodzi ze spalania węgla, a ten – co wie każdy, ale najwyraźniej nie minister energii – do najczystszych nie należy. Podczas jego spalania w elektrowni do atmosfery ulatuje nie tylko mnóstwo dwutlenku węgla (650 g na każdą wyprodukowaną kWh prądu), ale również tlenków siarki, azotu, węglowodorów, sadzy itd. Czyli wszystkiego tego, co nas truje i co zanieczyszcza powietrze.
Jakby tego mało, auta elektryczne mają duże baterie zawierające lit i inne pierwiastki, których wydobycie również powoduje wysoką emisję CO2. Podobnie jak proces produkcji samych akumulatorów. Nawet niezależni eksperci powtarzają, że z ekologicznego punktu widzenia auta elektryczne mają sens wyłącznie wtedy, gdy ich baterie ładuje się prądem pochodzącym z Odnawialnych Źródeł Energii (OZE). Takich, jak choćby farmy wiatrowe, które polski rząd… sprowadził do narożnika (słynna ustawa wiatrakowa) i całkowicie zahamował ich rozwój.
Bo jest niesprawiedliwy społecznie
Auta elektryczne są drogie. Bardzo drogie. Trudno kupić coś sensownego i pełnowartościowego za mniej niż 170 tys. zł, podczas gdy zdecydowana większość polskich klientów przeznacza na nowe auto 70-90 tys. zł. W tym wypadku widać jak na dłoni, że wysokością dopłaty Rząd zdecydował się dogodzić wyłącznie bogatszym Polakom. A mógł przyjąć znacznie rozsądniejsze rozwiązanie – na przykład zaoferować dopłaty na wszystkie modele emitujące poniżej 100 g CO2 na kilometr.
W ten sposób załapały by się na nie np. hybrydowe odmiany Toyoty Yaris, Auris, czy nowej Corolli, a taki Lexus CT 200h mógłby kosztować bardzo rozsądne 80 tys. zł. Szczególnie, że w polskich realiach hybrydy zostawiają zdecydowanie mniejszy ślad węglowy w przyrodzie niż auta elektryczne - mają kilkudziesięciokrotnie mniejsze baterie i nie trzeba ich ładować z gniazdka.
Bo to zabieranie jednym, by dać innym
Pieniądze na dopłaty mają pochodzić z Funduszu Niskoemisyjnego Transportu. W ustawie o elektromobilności, która weszła w życie w ubiegłym roku, przeczytać można, że fundusz finansowany będzie m.in. z wpływów z podatku akcyzowego oraz nowej opłaty emisyjnej zawartej w cenie paliwa.
Mówiąc wprost, rząd zabiera pieniądze milionom kierowców po to, by dać je garstce tych, którym zamarzy się elektryk. I znowu nie sposób nie poruszyć wątku hybryd – ze względu na pojemność silnika nowy Lexus ES 300h jest obłożony 18,6-proc. akcyzą, w dodatku od niej też liczy się VAT (taki podatek od podatku – sprytne i chytre). Czyli w cenie tego auta (również nie należy on do tanich - 204 tys. zł w wersji podstawowej) jest ca. 60 tys. zł samej akcyzy i VAT! Z tego lekką ręką rząd odda 36 tys. zł z tego komuś, kto zapragnie mieć elektryka napędzanego węglem. Coś tu się nie zgadza...
Bo to zabieranie się do sprawy od końca
Nasze ministerstwo energii używa argumentu, że zachodnie rządy też dopłacają do zakupu elektryków. Pomija jednak kilka istotnych faktów:
- W krajach tych najpierw zastąpiono akcyzę podatkiem ekologicznym. Jego wysokość uzależniona jest od tego, ile spalin emituje auto. Najekologiczniejsze modele, w tym również hybrydy, są z niej w ogóle zwolnione.
- Na Zachodzie uszczelniono system przeglądów technicznych aut. Nie ma mowy, by diesel z wyciętym filtrem DPF wyjechał na drogę. Takie samochody w Niemczech, Austrii, czy krajach Beneluxu trafiają od razu na złom. A nie, przepraszam – stamtąd przyjeżdżają nad Wisłę. A nasz rząd nie potrafi do dzisiaj rozwiązać problemu (chociaż pewne starania w uszczelnieniu sytemu badań u nas również zostały podjęte).
- W cywilizowanych krajach dopłaty obejmują nie tylko elektryki, ale również samochody hybrydowe, plug-in, wodorowe. Czyli wszystkie, które w jakiś sposób przyczyniają się do ograniczenia emisji dwutlenku węgla i zwiększenia komfortu naszego życia, szczególnie w miastach - decyzje zostawia się konsumentom.
Generalnie rzecz ujmując: pomysł promowania niskoemisyjnej motoryzacji poprzez dopłaty sam w sobie nie jest zły. Zły jest, jak to często bywa, w polskim wydaniu – nieprzemyślany, niesprawiedliwy, a przede wszystkim nie mający nic wspólnego z ekologią.
Wprowadzenie go w życie w praktyce skończy się tym, że zamiast dużej liczby rozsądnych cenowo, ekonomicznych, nowoczesnych i pełnowartościowych aut niskoemisyjnych, będziemy mieli na polskich drogach garstkę wozów elektrycznych na węgiel i nadal setki tysięcy zużytych diesli z wyciętymi filtrami - bo na takie auta stać Polaków. A beneficjentem rozwiązania będzie bardzo wąska grupa ludzi, którą i tak stać na zakup elektryka i to bez dopłat.