Lata siedemdziesiąte były latami kryzysu finansowego. Ceny paliw szybowały w górę, auta stawały się coraz mniejsze i bardziej ekonomiczne. Mało kto pozwalał sobie na wielkie, luksusowe samochody pożerające hektolitry benzyny. W tak nieprzyjaznym otoczeniu powstało auto, które stało się legendą. Niestety, legendą z problemami - Aston Martin Lagonda.
Do miana samochodów legend zaliczyć możemy wiele dziesiątków aut. Z każdej klasy - zarówno małe, jak Citroen 2CV, większe jak Volkswagen Golf GTI, sportowe jak większość Ferrari, Lamborghini czy Porsche oraz luksusowych, wśród których znaleźć możemy Rolls-Royce’a, Bentley’a i... Aston Martina.
Aston Martin już wcześniej posiadał w swojej ofercie luksusowe limuzyny. Głownie za sprawą marki Lagonda, którą przejął w 1947 roku, i pod którą powstawały czterodrzwiowe limuzyny. W 1961 roku powstał Rapide. Sporych rozmiarów auto z jednostką napędową z legendarnej DB5-ki wyprodukowane w liczbie ledwie 55 sztuk. Później, w 1974 roku świat ujrzał limuzynę Lagonda, bazującą jednak na modelu Aston Martin V8 coupe. Jednak prawdziwa legenda Lagondy narodziła się dwa lata później...
Ten brytyjski producent słynący przede wszystkim z modeli sportowych, na początku lat siedemdziesiątych postanowił stworzyć niezapomniany, wizjonerski i bardzo luksusowy samochód, który miał stać się klasykiem. I stał się, tyle że dość rzadkim, a obecnie niemal nieosiągalnym. Fakt, ceny używanych egzemplarzy są do dostania za około 150-300 tysięcy złotych, ale wersje limitowane to już białe kruki. Powstało 645 egzemplarzy, które dziś są rozsiane po całym świecie. W naszym kraju raczej próżno szukać choćby jednej sztuki, ale kto wie, może w garażu jakiegoś kolekcjonera (a tych mamy, tylko wyjątkowo utajonych) znajduje się kosmiczna Lagonda?!
* TUTAJ ZOBACZYSZ WIĘCEJ ZDJĘĆ LAGONDY * We wspomnianym okresie Aston Martin nie był w najlepszej kondycji. Do tego kryzys, który skutecznie podkopywał nawet największych producentów. W tym czasie projektowano dość zachowawcze auta, zwykle o mniejszych silnikach, wręcz pro-ekologicznych. Aston miał inny pomysł na odbicie się od dna. Pod należącą do niego marką Lagonda powstała super luksusowa limuzyna. Rolls-Royce w wersji sportowej. Za projekt tego samochodu odpowiadał William Towns.
Największe wrażenie robi ekstrawagancka stylistyka. Auto wygląda niczym spłaszczony Rolls-Royce. Z jednej strony elegancki, z drugiej nowatorski i wizjonerski. Jest bardzo długi (5,3 metra) i szeroki. W ruchu miejskim koszmar! Jednak to, co przyciąga wzrok najbardziej, to jego wysokość. A raczej niskość. Mierzy tyko 130 centymetrów. To mniej więcej tyle, co Ferrari 458 Italia i nieco mniej niż Ferrari 599 Fiorano! Geometryczne kształty wzbudzały zachwyt i niesmak jednocześnie. Było tylu zwolenników, co przeciwników tego projektu. Wykonano go z najwyższą możliwą starannością. Wewnątrz znajdowało się także bardzo nowatorskie podejście do luksusu. Pod koniec produkcji cena wynosiła 150 000 funtów, i był to wtedy jeden najdroższych samochód na rynku.
Powstawały wersje sedan (klasyczne limuzyny), ale również inne, produkowane na specjalne zamówienie. Między innymi: przedłużone limuzyny Tickford Lagonda (4 sztuki), jedno kombi szwajcarskiej firmy Roos Engineering, zwane „Shooting-brake” (powstało w 1998 roku na bazie egzemplarza z 1987 roku), a nawet jeden zjawiskowy egzemplarz coupe! Nazwano go Rapide, posiada skrócony rozstaw osi i… nie wiadomo gdzie się obecnie znajduje. Jak możecie się spodziewać, wersje inne niż sedany są praktycznie nieosiągalne, a ich właściciele strzegą ich niczym nadopiekuńczy ojciec swojej jedynej córki.
* TUTAJ ZOBACZYSZ WIĘCEJ ZDJĘĆ LAGONDY * Lagonda nie tylko wyglądała sportowo. Również pod maską znajdowało się całkiem żwawe serce. Była to jednostka napędowa V8 o pojemności 5340 cm3 i mocy w granicach 300 KM. Maksymalny moment wynosił 430 Nm. Jako ciekawostkę można dodać, że mamy swój (w sensie polski) wkład w ten model. Otóż silnik zaprojektowany został przez Polaka - Tadeusza Marka. To wolnossąca konstrukcja z czterema dwugardzielowymi gaźnikami (które później w 1986 roku zastąpiono już wtryskami) i po dwa wałki rozrządu dla każdego rzędu cylindrów. Osiągi nie były może nadzwyczajne, a obecnie sprawniejsza jest połowa nowych kompaktów na rynku, ale w tamtych latach przyspieszenie do setki w czasie poniżej 10 sekund było uznawane za „dość sportowy charakter”. Lagonda pierwszą setkę osiągała po niecałych 9 sekundach. Wynik pewnie byłby znacznie lepszy, ale przy masie ponad dwóch ton (2097 kg) i tak był wartością
wyróżniającą się. Przede wszystkim miało być luksusowo, a to wymaga kilogramów. Za przeniesienie napędu odpowiadała trzybiegowa skrzynia automatyczna Chryslera.
Wnętrze było najwyższych lotów. Stylistycznie również pokuszono się o zaszokowanie rynku i klientów kształtami. Użyto całej masy nowoczesnych gadżetów. Na desce rozdzielczej królowały cyfrowe wyświetlacze LED, które wyglądały futurystycznie, ale psuły się zdecydowanie zbyt często. Później zastąpiono je wyświetlaczami CRT, równie zawodnymi. Przez lata model przechodził modyfikacje. Najważniejszą z nich była ta z 1987 roku, kiedy zmieniono cały przedni pas, pozbyto się otwieranych lamp na rzecz dwóch potrójnych pasów reflektorów. Kształty nadwozia również delikatnie wygładzono, Lagonda nie była już tak kanciasta. Produkcję zakończono w 1989 roku na czwartej serii, a przez prawie 15 lat powstało tylko niecałe 650 sztuk. Każda z nich składana była ręcznie przez pracowników fabryki. To jedno z najdziwniejszych, najznakomitszych i najciekawszych aut luksusowych w całej historii motoryzacji.
Dzisiaj na korytarzach Astona Martina pojawiają się szepty, jakoby Lagonda miała powrócić. Powstał nawet concept car. Nie jest to jeszcze oficjalne stanowisko firmy, ale nie będzie wielką niespodzianką, jeżeli za rok, dwa czy pięć, ujrzymy nową generację Lagondy. Chyba że będzie równie nowatorska i szokująca co oryginał. Drogi Astonie, mamy prośbę - zaskocz nas ponownie!
Michał Grygier
sj