Test: Kawasaki Vulcan S - pozory mylą
Pomimo kilku lat na karku Vulcan S dalej przyciąga spojrzenia. Nie dajcie się zwieść wizerunkowi choppera – jego silnik lubi wysokie obroty, a dzięki nisko umieszczonej masie jest bardzo przyjazny dla początkujących.
Kiedyś można było przebierać w ofercie japońskich cruiserów, teraz można mówić o kilku modelach, które zamiast powstać "od podstaw", zbudowane są ze znanych z innych modeli części. Vulcan S jest jednak dość charakterystyczny. Jego dwucylindrowy silnik o pojemności 649 cm3 zdecydowanie lubi wyższe obroty, co w sumie nie powinno dziwić, biorąc pod uwagę jego "nakedowe" korzenie. Do tego z układem firmy Arrow ma naprawdę częstą tendencje do strzelania z wydechu przy redukcji. Mając 61 KM może nie zaszalejemy, ale do niespiesznej turystyki wystarczy w zupełności.
Zajmuję więc miejsce na nisko umieszczonej kanapie. Zamontowano ją na wysokości 705 mm, przez co chyba nikt nie będzie miał problemów z dotknięciem asfaltu stopami. Manewrowanie jest proste z racji znajdującego się nisko środka ciężkości. Nie dałbym Vulcanowi 228 kg.
Połączenie nakedowej charakterystyki stanowi mocny kontrast w stosunku do pozycji – nogi mocno do przodu, ręce rozchylone. Przy ok. 115 km/h robi się nieciekawie, bo ta mała owiewka nie zapewnia żadnej ochrony przed wiatrem. Przyjmujecie więc rolę spadochronu, ale przecież po to jeździ się na motocyklu, żeby wiało.
Nawet pomimo dużego rozstawu osi (1575 mm) Vulcan chętnie wgryza się w zakręty. Tylny amortyzator ma siedem ustawień, w zależności od obciążenia, choć siedzisko dla pasażera jest symboliczne. Pojedyncza tarcza hamulcowa z przodu z dwutłoczkowymi zaciskami sprawdza się raczej przy spokojnej jeździe, będąc kompromisem między wydajnością, a ceną Vulcana S.
Widać jednak, że Vulcan ma już trochę lat na karku. Wskazania komputera są umiarkowanie widoczne, do tego dalej mamy tu zwykły, analogowy obrotomierz. Nie ma się tu co rozpisywać o zaawansowanych czujnikach położenia działających w sześciu płaszczyznach, tempomatach, radarach czy chociażby ledowym oświetleniu - bo po prostu tego nie ma. To wpływa też na cenę, która wynosi 43 500 zł.
Zdecydowanie tańsza jest Honda CMX500 Rebel (31 300 zł), choć ma ona mniejszą pojemność. Za wersję z silnikiem 1100 przyjdzie już nam zapłacić 48 tys. zł, przez co Vulcan wpisuje się idealnie między nimi. Sytuacja na rynku jest co najmniej ciekawa. W polskiej ofercie Yamahy czy Suzuki Vulcan nie ma żadnego konkurenta. Harley ma zaporową cenę – bo wynoszącą ok. 76 tys. zł – za podstawowego Nightstera. Wtedy na scenę wjeżdża, o może lepiej powiedzieć wlatuje – Super Meteor od Royal Enfielda. Ma mniej więcej tę samą pojemność co Vulcan, lecz okazuje się zdecydowanie słabszy, gdyż dysponuje mocą 47 KM. Jest on jednak wyceniony poniżej psychologicznej bariery 40 tys. zł