Szpiegostwo w F1 na porządku dziennym
Szefowie Ferrari byli zaskoczeni faktem, że informacje o ich technicznym sekrecie przeciekły do mediów. O tym, że pracują nad tak zwanym dziurawym nosem włoska prasa informowała jeszcze przed rozpoczęciem tego sezonu, choć - jak zapewniał dyrektor techniczny Aldo Costa - o projekcie wiedziało wówczas tylko kilka osób.
To kolejny dowód na to, że nawet rekordowe kary finansowe i dyskwalifikacje nie powstrzymają zjawiska, które w Formule 1 zawsze było, jest i jeszcze długo będzie. W tym sporcie szpiegostwo technologiczne jest na porządku dziennym.
Zespół McLarena zapłacił sto milionów dolarów za używanie tajnych danych wykradzionych Ferrari. Poszkodowany włoski team obiecał zaostrzyć procedury bezpieczeństwa, aby zapobiec dalszym przeciekom. Tymczasem o innowacyjnym pomyśle jego inżynierów rywale dowiedzieli się z gazet. - To ciekawe rozwiązanie, musimy się mu przyjrzeć - mówił kilka tygodni temu dyrektor techniczny Renault.
Szpiegostwo w Jedynce to chleb powszedni i wszyscy doskonale o tym wiedzą. Zespoły opłacają fotoreporterów, którzy robią bardzo szczegółowe zdjęcia bolidów rywali. Te analizowane są potem przez specjalistów w fabryce przy użyciu precyzyjnych programów komputerowych. Inżynierowie potrafią nawet obliczyć moc motorów rywali na podstawie nagrań dźwięku silnika.
W F1 nadal istnieje także funkcja tak zwanego podglądacza opon. Osoba ta nie obserwuje konkurentów przez lornetkę, chowając się na trybunach ani nie przebiera się za członka obsługi toru. Jak gdyby nigdy nic w służbowym uniformie stoi bezpośrednio pod garażem wybranej ekipy i w wielkim kajecie notuje, na jakim rodzaju opon kierowcy wyjeżdżają na tor podczas treningów. Te dane pomagają potem w wyliczaniu strategii postojów zawodników.
_ "Przegląd Sportowy" _