Skandal na torze kartingowym
Wiele razy już na blogu pisałem o olejach, bo to jest temat dość fascynujący. I wcale nie chodzi mi o to, co taki olej może wyczyścić i nasmarować, ale bardziej interesuje mnie, jak przebiega proces jego wymyślania i produkcji – bo mam wrażenie, że w tym temacie dawno już powiedziano ostatnie słowo i teraz trwają przepychanki o detale tak niskiego rzędu wielkości, że promil, miligram i nanometr to przy nich armaty typu “Gruba Berta”.
Wydaje mi się – po całkiem ciekawej i rzeczowej prezentacji – że Shell Helix Ultra jest trochę inny niż reszta olejów – bo nie powstał z brudnej ropy, tylko z czystego gazu ziemnego. I tak dalej, i takie tam. Więcej o tym napiszę później – najpewniej w formie wywiadu z p. Czarkiem, który jest moim ulubionym typem rozmówcy – jest inżynierem (podziwiam inżynierów!), technologiem i ekspertem ds. produkcji. Czyli żaden marketing, tylko czysta wiedza praktyczna. I do tego umie mówić. Będę chłonął jak gąbka. Wkrótce.
A także, co poniekąd istotne, ale bez przesady – od stycznia tego roku Shell przejął od Castrola tytuł oficjalnego dostawcy dla BMW – i teraz wszystkie oleje dostępne w ASO w butelkach i beczkach oznaczonych logiem BMW, będą produkowane w technologii Shell PurePlus.
Co się elegancko zbiegło, bo i ja, przy okazji naprawy VANOSa, zalałem najmojszą otrzymanym w ramach współpracy Helixem Ultra 5W40 (PurePlus Technology, czyli właśnie tym powstałym na bazie gazu ziemnego) i zobaczymy, jak to sobie będzie radziło. Korci mnie, by po 10, ewentualnie 15 tys. km zdjąć pokrywę zaworów i porównać. Bo przed wlaniem Helixa wyglądało to tak (przebieg 256000 km, Castrol Edge 0W30):
Muszę się rozeznać, ile kosztuje uszczelka i jak skomplikowana jest to operacja. Pewnie trzeba mieć klucz dynamometryczny. Kto wie, może zdejmę, by porównać. Sęk w tym, że ja tak mało jeżdżę, że te 10 czy 15 kkm to nastukam dopiero za jakiś rok…
Zapowiadając ten dłuższy wywiad udało mi się na razie wykpić z prezentowania wiedzy technicznej, którą nam p. Czarek przekazał (dla chętnych: Spalacz to solidnie opisał), więc mogę przystąpić do opisu gokartów.
Kuźwa, to był jakiś skandal!
I to taki na maksa. Gdyby była publiczność, to by buczała. Ale po kolei.
Najpierw tak mądrze zamontowałem sobie na kasku moja nową kamerkę…
że wszystkie nagrane filmiki wyglądają mniej więcej tak:
Widać tylko moje krocze, nogi i kierownicę. Może coś mi się uda z tych półgodzinnych nagrań wyciąć, ale nie obiecuję. No bo i po co miałbym się z tym męczyć – wszak ujęcia na, jak to mówią anglosasi, “gentlemen’s sausage” raczej YouTube od razu zbanuje.
Pociecha jest taka, że na oficjalnych fotkach mam takie mięśnie przedramion, że aż się siebie wystraszyłem i od tamtej pory bardzo ostrożnie bawię się z Margolcią, bom swej siły nieświadom.
Na powyższej fotce tego nie widać, ale Spalacz właśnie dostał na twarz niebieską flagę i szykuje się do zjechania na pobocze, bym mógł dalej, niepokojony przez maruderów, mknąć ku podium.
Tak sobie zerkam na tę fotkę jeszcze raz i… kurde, na niej jest wszystko: pompa, dublowanie maruderów i kamerka skierowana na krocze. Brawo ja.
Yyy, także tak, nie żebym się chełpił. A potem zachowałem się jak kompletny amator, bo zamiast pilnować tego co moje, to na moment udałem się do toalety. I ten moment wystarczył, by jeden z drugim coś namieszał i nim się zorientowałem, to zostałem wywołany na podium, ale jako ten trzeci.
Zwracam uwagę na swój pełen nienawiści wzrok i środkowy palec lewej dłoni przygotowany do okazania Tommy’emy. Oraz na minę Spalacza, bo to na bank on wszystko ukartował.
Schodząc jednak na chwilę na ziemię opiszę Wam dwa skandale. Otóż pierwszy jest taki, że Tommy, gość z gór o posturze schaba, przyjechał do stolicy i wygrał całe zawody. Zachował się jak te wszystkie słoiki, które przyjeżdżają i zabierają nam, rodowitym warszawiakom, miejsca pracy w Mordorze na Domaniewskiej. To nie jest fair.
Drugim skandalem jest… no sami posłuchajcie! Otóż w jednym z wyścigów leciałem jak dziki. No po prostu jak wariat. Rekord toru poprawiałem raz za razem. Obsługa dzwoniła po serwisanta sprzętu pomiarowego, bo wiary dać w mój skill nie mogła.
W końcu dopadłem Spalacza. Wyleciałem zza zakrętu, a on przede mną. Docisnąłem. Już go miałem. No prawie – odszedł mi na nawrocie. A nie miał prawa – wszak byłem jak w transie i miałem dobrego gokarta. Znów go dopadłem. Odszedł na prostej. Potem oddalił się w zakręcie. Jak to możliwe? Szedłem wszystko co miałem. Obsługa widziała jak jest, podziwiała mój pęd i już się szykowała z niebieską flagą dla Spalacza, by mnie nie blokował, bo ja tu rekord robię. Ale skubańca dojść nie mogłem. Przez chwilę byłem za nim, by chwilę potem zostać w oparach spalin.
Przez myśl mi nawet przeszło, by jakiś oficjalny protest złożyć, bo na bank jego gokart był z innej ligi. No nie mógł mi tak odchodzić, gdy ja leciałem natchnieniem, poezją… gdy “racing line” było moim drugim imieniem.
W końcu szachownica. No nie dałem rady. Zrównaliśmy się. Podjechałem zapytać, co on ma za potwora, że mi tak odchodził. Na co on mi mówi, że ogólnie gokart słaby, a ponadto już na samym początku wyścigu złapał z przodu gumę. O, tę tutaj:
Nie kituję Was wcale, on jechał na flaku. To nie było fair.
I to na tyle. Już nie lubię gokartów.