Trwa ładowanie...
28-08-2009 15:26

Quadem przez libijskie piaski

Quadem przez libijskie piaski
d1nmovo
d1nmovo

Już w zeszłym roku będąc jedną nogą za granicą libijską podczas wyprawy do Tunezji, postanowiliśmy ze Stalpesem, że za rok tam pojedziemy. Teraz przyszedł czas na spełnienie zapowiedzi.

Dzień 1 - Tataouine, okolice Dhibat (160 km)

Tataouine - baza wypadowa na południe Tunezji. Tu w znajomym hotelu zostawiamy samochód z przyczepą. Pakujemy nasz cały szpej na Hondy. Przed nami pierwszy etap. Już na quadach kierujemy się ku Remadzie - miasteczku najbardziej wysuniętym w kierunku tunezyjskiej części Ergu Oriental. To odcinek znajomy z zeszłego roku, rozpoczynający się górami, przechodzący w pustynię z gęstym camel grassem. Dobre miejsce, żeby rozgrzać stare kości i odświeżyć technikę jazdy po piasku i wydmach.

d1nmovo

Osiągamy Remadę. Na stacji dobijamy paliwo i dalej ku granicy libijskiej. Pierwszy punkt kontroli wojskowej i dowiadujemy się, że jednak potrzebowaliśmy permitów, których załatwianie odradził nam urzędnik w Tunezji. Po dłuższej chwili celnicy puszczają nas i jedziemy dalej jeszcze kilkanaście kilometrów asfaltem i w Dhibat (przejście graniczne dla lokalersów) odbijamy na północny wschód, równolegle do granicy libijskiej. Lecimy przy zachodzie słońca, do Libii dosłownie rzut kamieniem, obraliśmy szlak nieuczęszczany przez turystów.

Wjeżdżamy prosto na fort wojskowy i kolejne zdziwienie - skąd się tu wzięliśmy bez zezwoleń? Zostawiamy fort za nami i powoli szukamy miejsca na nocleg. Zatrzymaliśmy się na pustynnej polance wśród camel grassu i rozbiliśmy obóz. Nagle od strony traktu w naszym kierunku zmierzają trzy samochody. Pierwsza myśl, że to przemytnicy z Libii, więc odruchowo sięgam po dyżurną maczetę. Trzy Toyoty parkują obok naszych namiotów i wysiadają z nich wojaki. Zaczynają z groźną miną, lecz po chwili jest już wesoło. Okazało się, że nie dojechaliśmy do następnego punktu kontrolnego, w którym już wiedzieli o nas, więc rozpoczęli poszukiwania. W Tunezji obcokrajowcy są prawie święci, a tu lipa - szeryfowi zginęło 4 turystów. Zaczęli pogoń po terenie, a my siedzieliśmy sobie nieświadomi niczego, z dala od szlaku przy kameralnym świetle.

Dzień 2 - Okolice Dhibat i Rass Aidir (191 km)

Dobijamy do kolejnego posterunku. Tam jesteśmy witani z uśmiechem i od razu dostajemy eskortę na następny odcinek. Z eskortą żegnamy się w Ben Gardane, mieście-targowisku, gdzie lądują niezliczone towary z Libii. Robi się gorąco, siedzimy w małej kafejce na rynku i łapiemy troszkę cienia. Opuszczamy tłoczne targowe miasteczko kierując się w stronę Rass Aidir, jedynego przejścia granicznego dostępnego dla obcokrajowców. Po kilku kilometrach odbijamy na szutrówkę i lecimy nad morze - to dosłownie 2 km. Musimy się gdzieś zadekować na noc. Ze znajomym z Libii jesteśmy umówieni dopiero następnego dnia. Pomoże nam załatwić wszelkie formalności, a nie jest ich mało. Po pierwsze musisz mieć zaproszenie, następnie uzyskać wizę libijską, którą mogą wbić do twojego paszportu, w którym będziesz miał zrobioną arabizację, czyli przetłumaczony przez tłumacza przysięgłego paszport, następnie ubezpieczenie na quada, libijskie tablice tymczasowe no i opieka przewodnika, bez którego formalnie nie wolno poruszać się po Libii.

Dzień 3 - Rass Aidir, Tataouine i Ghadames (840 km)

Przed nami ważny dzień. Wjazd do całkiem egzotycznego kraju, o którym mało wiemy. No i się zaczęło. Na dzień dobry przed nami mega-kolejka, przeciskamy się do przodu. Nagle macha do nas celnik wskazując przejazd dla vipów. Przed nami jeszcze dwa auta, wypełniamy kolejne karteczki z danymi, podchodzimy do okienka i nastąpiło to, czego się obawiałem. Na wjeździe do Tunezji wbito nam tylko pieczątkę, a nie wizę, opuszczając Tunezję musimy mieć wbitą wizę tunezyjską. Zaczyna się tłumaczenie, bardzo przydatny okazał się numer podany nam wcześniej przez konsula - był to numer naszej wizy. Policjant znika na ponad godzinę z naszymi paszportami. Staram się dowiedzieć, co z wizami. Jakiś urzędas oznajmił, że bardzo przydał im się ten numer, wiec będą załatwione, ale nie maja znaczków. Te z kolei trzeba przynieść z innego budynku. Odnośnie nas - mamy już wszystko.

d1nmovo

Kolej na cło, wbijanie quadów do paszportu i znów wypisywanie fiszek. Mijają już 2 godziny i prawie odpalamy maszyny, kiedy jeden z celników pyta, gdzie jest Renault, bo mam do paszportu wbity samochód. Został w hotelu w Tataouine, a wrócimy po niego za dwa tygodnie. No i klapa - powiedział, że nie możemy zostawić samochodu w Tunezji i wyjechać, bo może go sprzedaliśmy. Nie do przeskoczenia na różne sposoby. Jedyne wyjście to wrócić po auto. Chwila konsultacji z chłopakami i postanawiamy - oni zostają, ja wracam około 150 km asfaltem po samochód i wjeżdżamy całym zestawem do Libii.

Ruszyłem po samochód, droga pusta i szeroka, więc wróciłem po około 4 godzinach. Jeszcze pół godziny formalności i wreszcie przekraczam granicę. Witam się z Hadim - naszym znajomym z Libii i omawiamy dalszy plan. Okazało się, że pierwsze 700 km musimy jechać asfaltem, bo jedziemy przez tereny zamknięte i rafinerie, i nie wolno jechać na azymut. Naszym przewodnikiem jest właściciel agencji turystycznej w Ghadamesie. Pierwsze krajobrazy i otoczenie jak w Tunezji. Zaskakuje nas wszechobecność postaci Kaddafiego oraz brak napisów innych niż arabskie.

d1nmovo

Dzień 4 - Ghadames, Hamada (220 km)

Zostawiamy auto na campingu i jedziemy w stronę Medyny. Mamy trochę czasu, bo nasz przewodnik musi załatwić zezwolenia na trasę. Zwiedzamy stare miasto, wąskie ciasne uliczki witają przyjemnym chłodem i cieniem. Nareszcie ostatnie zakupy i tankowanie na lokalnej stacji. To naprawdę miłe uczucie, kiedy tankujesz 100 litrów i płacisz 10 euro. Woda jest 3 razy droższa! Oklejamy toyotę naszego przewodnika i w drogę. Przed nami 700 km pustyni i żadnego miasteczka ani oazy. Jest już po południu, więc nie nastawiamy się na jakąś zabójczą odległość. Ku naszemu zdziwieniu przewodnik - Arbi nieźle odpalił. Powiem szczerze, że na prostej nieźle nas leje na szybkości, pomimo naszego tempa w granicach 70-80 km/h. Po drodze mijamy odjazdowe formacje skalne, przypominające Kanion Kolorado w pomniejszeniu. Powoli dojeżdżamy do miejsca wybranego na obozowisko. Arbi świetnie zna teren, miejsce to przemieszczająca się wielka łacha piaskowa, która co tydzień jest gdzie indziej. To nie był może najlepszy widokowo dzień, ale
powoli czujemy zapach piachu, który kochamy. Zapada zmierzch o dziwo nie robi się zimno - w październiku noce są jeszcze ciepłe.

Dzień 5 - Hamada, Serdeles (410 km)

Jedziemy dalej na południe. Po drodze mijamy czadowy kanion i wreszcie na horyzoncie pojawiają się wzgórza piaskowe. To znak, że dojeżdżamy do wielkiego Ubari Sand Sea - jednej z większych piaskownic w Libii. Podjeżdżamy pod wydmy, Arbi spuszcza powietrze z kół, a my podekscytowani czekamy. Wydmy nie są olbrzymie, ale ładnie wyprofilowane, więc lekko nas ponosi. Nagle Arbi zakopuje się, piach jest bardzo sypki. Prawie osiadł na mostach, ale ze spokojem Libijczyka próbuje wyjechać, zsiadamy z maszyn i pomagamy wypchać jego 4-litrowego benzyniaka. Ruszył i na pełnym gazie dał na wsteku z wydmy. Niezły wariat, przeładował i pełnym gazem na górę.

d1nmovo

Krótka przerwa na lunch przy wielkiej kępie krzaków, ponoć lepiej tu nie nocować - pełno węży i skorpionów aktywnych w nocy. Arbi obiera drogę łatwiejszą, my mkniemy po wierzchołkach wydm. Na jednej z wielkich wydm, robimy parę fotek. Jadąc pod słońce nie zauważyłem załamania i poszedłem ostro w górę odrywając maszynę w powietrze. Wszystko byłoby ok, gdybym nie przywalił brodą w nawigację no i znów broda do szycia. To już 4 blizna w tym miejscu.

Za nami grubo ponad 300 km tego dnia, a do celu tego etapu jeszcze ponad setka! W tumanach pyłu jedziemy szutrówką, zbliża się koniec dnia i naszego paliwa. Przez dwa dni zużyliśmy już 80 litrów, pozostaje nam tylko paliwo na dachu Arbiego. Tankujemy. Resztkami sił dobijamy do Serdeles i wpadamy na camping.

d1nmovo

Dzień 6 - Serdeles, Akakus, Murzug (240 km)

Zatankowani po uszy ruszamy dalej na południe. Przed nami postrzępione szczyty Akakus. Nagle toyota zatrzymuje się. Jakieś problemy ze sprzęgłem. Apteka mówi, że zapowietrzył się układ i nie da się tego zrobić na pustkowiu, Arbi ze spokojem miesza coś kluczem pod podwoziem, sprzęgła brak, wiec chyba zostaniemy dłużej w Serdeles. Jednak parę magicznych ruchów i ruszamy - Arbi rusza z "czwórki" i jedzie bez sprzęgła! Wjeżdżamy pomiędzy szaro-czerwone skały, wspaniały widok - ostre, postrzępione skały wyrastające z piaskowego podłoża. To jeden z najpiękniejszych regionów w Libii - Akakus ciągnie się z południa na północ, po zachodniej stronie masywu zlokalizowane jest stare miasto Ghat z urokliwą starówką. Szlak z Ghat przez Akakus jest zamknięty dla turystów - tak zarządził wielki wódz ze względów bezpieczeństwa. Zmierzamy na południe zachodnią stroną lawirując między skałami. To miejsce, gdzie można zobaczyć sporą ilość rysunków naskalnych oraz obozowiska Tuaregów. To naprawdę jedno z najpiękniejszych miejsc,
w jakich byłem. Opuszczamy bajkowy świat, wpadamy na hamadę. Jest gorąco, parkujemy przy studni, gdzie miejscowi wydobywają i sprzedają wodę. Przed nami pasmo wydm biegnące z południa na północ. To najdalej wysunięte miejsce na południe, do którego dotarliśmy.

Teraz na wschód ku Murzug Sand Sea - jednych z najwyższych wydm na świecie. Arbi leci płaskowyżem kierując się ku przesmykowi przez pasmo wydm mających szerokość około 20 km, my tymczasem wspinamy się na ich wierzchołki. Możemy mierzyć się z ostrymi i grząskimi wydmami, bo wiatr wieje w pysk i jest odpowiednie chłodzenie silników. Opuszczamy piaskowe pasmo, znowu hamada, Arbi wskazuje nam azymut i ginie na horyzoncie. Nie możemy uwierzyć, że ta stara Toyota jeszcze tak zasuwa. Tankowanie na środku niczego i wjeżdżamy w góry. Dzień dobiega końca, powietrze jest bardziej przejrzyste. Słonce oświetla nasze tyły, w tym momencie przed nami wyrastają przepięknie ukształtowane, potężne, czerwone góry pisakowe. To Murzug - wielka piaskownica około 300 x 300 km z wydmami mierzącymi prawie 300 metrów.

d1nmovo

Dzień 7 - Sand Sea Murzug, Takarkibba (350 km)

Murzug. Potężne, niedostępne może piasku omijane przez karawany ciągnące z głębokiej Afryki nad wybrzeże śródziemnomorskie. Ustalamy trasę z Arbim, który poleci skrajem morza piasku, a my zagłębimy się w środek. Ruszamy, wspinamy się na pierwsze wzgórze, nawigacja wskazuje prawie 1 000 m n.p.m., a samo wzgórze ma koło 200 m. Pasma wydm ciągną się z zachodu na wschód, połączone piaskowymi równinami. Obieramy kurs na północ, wspinamy się na szczyt grani, powoli brakuje mocy i prędkości.

Czegoś takiego jeszcze nie widziałem! Jestem na szczycie, wyprzedziłem chłopaków o kilkaset metrów, widok jest niebywały, małe czarne punkciki na tle ogromnych diun. Wspinaczka jest niebywała, a zjazdy zapierają dech w piersiach. Osiągając szczyt nie wiesz, co jest przed tobą, a jak zwolnisz, nie ma szans podjechać. Trzeba więc lecieć pełnym gazem i odpuścić tuż przed szczytem. Maszyna pikuje w dół, a przed tobą kilkaset metrów zjazdu!

Kierujemy się na obrzeża Murzugu. Trafiam idealnie na Arbiego, opuszczamy diuny kierując się do Wadi Maktandush, to zabytek archeologiczny, 10-kilometrowa dolina z rysunkami na skałach. Jest bardzo gorąco. Parkujemy pod prowizorycznym zadaszeniem i wyciągamy jedzonko. Na miejscu kilka terenówek z turystami, nie bardzo chce nam się iść zwiedzać. Staples z Jarysem decydują się na spacerek. Wracają umęczeni. Rysunki ponoć niebywałe, ale temperatura nie sprzyja spacerom. Kierunek Germa. Znowu zbliżamy się do Murzuga, lecimy szeroką hamadą. Sprawdzam stan ekipy i brakuje nam jednego. Jarys pognał do przodu dać znać Arbiemu i Aptece, ja zawracam szukać Staplesa. Szeroka hamada z plątaniną śladów sprzyja błądzeniu. Wracam dobre 10 km. Jest! Widzę go na horyzoncie. Okazało się, że wszyscy pognali do przodu, a Sławek złapał gumę i jedzie powoli. Wbijamy bombę i jest ok.

Jeszcze jeden odjazdowy odcinek - lekko pofałdowane piaskowe płaskowyże przyklejone do ścian Muzruga, tym razem zamykam stawkę, co jakiś czas stając i robiąc fotki. Jest już ciemno. Mkniemy górską doliną w kierunku Germy. Sprawdzam nawigację, jeszcze jakieś 10 km od do campingu. Decydujemy się tam pojechać. To był kolejny dzień dobrej wyrypy!

Dzień 8 - Takarkibba, Ubari lakes, Takarkibba (120 km)

Tym razem daliśmy wolne Arbiemu. Ma rodzinę w Ubari, którą chciał odwiedzić, a my mamy waypointy i sami polecimy nad jeziora. Mamy tylko problem z paliwem. Jest go mało, a w okolicznych stacjach brak. Arbi radzi jechać na wschód do najbliższego miasteczka. Tam tankujemy do pełna i obieramy kurs na waypoint kilka kilometrów od jeziora Gabroun.

Jedziemy na azymut pokonując sypkie diuny Ubari Sand Sea. Zapalają nam się czerwone lampki od oleju. Winny jest Sirrocco - gorący, południowy wiatr wiejący nam w plecy, przez co nie ma dostatecznego chłodzenia. Docieramy jednak do szlaku jezior. Do Gabroun, największego z nich mamy dosłownie 4 kilometry. Wspinamy się na najwyższe wydmy, chcemy do jeziora dotrzeć od południa. Ostatnia wydma i jest. Pod nami przepiękne jezioro na środku pustyni! Dookoła kilkumetrowy pas intensywnie zielonych palm i zarośli, po lewej stronie opustoszałe zabudowania zamieszkiwane kiedyś przez Gabrounerów, tutejszy lud.

Jesteśmy nad brzegiem. Niesamowity widok, słone jezioro na środku Sahary. Okazuje się, że jest tu również wypożyczalnia nart i snowboardów. Nie zastanawiam się długo biorę dechę i buty. Staples wywozi mnie na szczyt diuny tuż nad jeziorem - dla takich chwil się żyje! Kieruję deskę w dół, stawia znaczny opór, większe nachylenie i już swobodnie w dół, frontside, backside, długie skręty w dół, masz wrażenie, że zaraz wjedziesz do jeziora, co za uczucie! Opuszczamy to rajskie miejsce kierując się do następnego jeziora. Nie wszystkie jednak są wypełnione wodą. Jedziemy szczytami wydm mając przed sobą odjazdową panoramę. Krótkie zjazdy i nie za wysokie wzniesienia powodują większą pewność, która w pewnym momencie gubi Mateusza. Za mocno przyhamował na zjeździe i walnął rolkę w przód. Wyglądało to bardzo niebezpiecznie, kiedy podjechaliśmy jego potężne aluminiowe skrzynie przygniatały mu kolana. Leżał nieruchomo przyciśnięty do połowy quadem. Szybko podnieśliśmy sprzęt. Powoli wstaje, nie wiemy co z jego nogą.
Zaczyna puchnąć w oczach, dobrze że przynajmniej miał ochraniacze na kolana.

Staples transportuje go do najbliższej oazy nad jeziorem, my zbieramy sprzęt. Tu spędzamy chwilę. Nie jest dobrze, kolano nie jest w najlepszym stanie. Mateo jednak decyduje się na jazdę. Mamy jeszcze około kilkunastu kilometrów do bazy, zwalniamy tempo. Jesteśmy na campingu, zamawiamy bryłkę lodu i reanimujemy kolano Mateusza. Myślę, że to tylko ciężkie stłuczenie.

Dzień 9 Takarkibba, Ubari Sand Sea (300 km)

Opuszczamy nasz camping kierując się do Ubari, to największe miasto w tym okręgu, przyklejone do Ubari Sand Sea. Ubari łącznie z Germą i innymi wioskami tworzy pas oaz oddzielający dwie wielkie piaskownice Ubari i Murzug. Wspaniałe miejsce wypadowe. Ubari to tętniące życiem, ruchliwe miasto z dużym domem handlowym w centrum. Robimy zakupy, przed nami dwa dni na pustkowiu. Opuszczamy miasto i wjeżdżamy na Saharę. Odnajdujemy przygotowaną pustynną drogę i kierujemy się na zachód. To trakt przygotowany przez kompanie naftowe, które mają w tym miejscu kilka baz wydobywczych.

Cały czas wieje gorący, południowy Scirocco. Mateusz trzyma się Arbiego, my zaś w trójkę lawirujemy pomiędzy wzniesieniami. Odbijamy na południe. Libijczyk przekazał mi kilka waypointów, których się trzymamy. Quady mocno się grzeją. Mieliśmy plan jazdy na azymut przez najatrakcyjniejsze diuny, jednak temperatura nie pozwala na to. Szkoda naszych Hondek.

Po kilkudziesięciu kilometrach opuszczamy wydmy i wjeżdżamy na hamadę. Ubari Sand Sea to piaskownica w kształcie litery C otwartej w kierunku zachodnim. Tankujemy maszyny i przecinamy hamadę, z Arbim spotkamy się za około 50 kilometrów. Płaskowyż przecinają koryta wyschniętych rzek, dostarczając zróżnicowania naszej trasie. Prowadzimy Hondy grząskim, piaszczystym dnem koryta, utrzymując optymalny wariant kursu. Przed nami kolejna piaskownica. Dojechaliśmy do traku, który ściągnąłem z netu. Trasa wije się płaskimi fragmentami omijając wysokie wzniesienia. My tniemy je na przestrzał, osiągamy cel jeszcze za dnia. Kolejny nocleg w otoczeniu czerwonawych diun, w oddali widać Arbiego i Mateusza. Rozbijamy obóz, to ostatnia noc na pustyni. Dzień 10 - Ubari Sand Sea, Ghadames (400 km)

Budzi nas wschód słońca. Arbi rozkłada kocyk, ja decyduję się na zmianę oleju, wykopuję dziurę w piasku, wkładam tam obciętą butelkę i wymieniam olej. Zbieramy się - mamy trzy opcje trasy, wybieramy średnią długość odcinka z wydmami, biorąc wzgląd na nasze silniki. Ostatnie piaskowe wzgórza i przed nami kolejna hamada. Pędzimy od punktu do punktu, gdzieś kilka kilometrów od nas podążają Arbi z Mateuszem wybierając łatwiejszą trasę. Po kilkudziesięciu kilometrach dobijamy do naszego tracku, którym jechaliśmy na południe. Wieczorem osiągamy Ghadames - cel naszego quadowego odcinka.

Za nami około 400 km. Mamy dość. Parkujemy w znajomym gasthofie i zamawiamy kolację w lokalnej restauracji. Było nieźle. Żegnamy się z Arbim, który wzbudził nasz szacunek i podziw. Ku naszemu zdziwieniu wraca jutro tą samą drogą do domu swojej babci w Ubari, oczywiście swoim złomem. Tam czeka go przekładka silnika, który w znacznej części składał się z prowizorycznej zmoty.

Dzień 11 - Ghadames, Trypolis (700 km) To już końcówka. Ładujemy nasze maszyny na przyczepę, za nami ponad 2 300 km. Prócz uszkodzonej manszety Jarysa i pogiętych skrzynek Apteki nie odnotowaliśmy poważniejszych uszkodzeń. Hondy spisały się jak zwykle bez zarzutu, troszkę brakowało im mocy na potężnych wydmach i bezkresnej hamadzie, ale za to odwdzięczyły się dzielnością i bezawaryjnością. Jeśli chodzi o naszą kondycję, prócz urazu Mateusza, który powoli się goi, wszystko porządku, pomimo naprawdę wyczerpującego dystansu. Teraz ponad 700 km do Trypolisu, ale to już samochodem i po równym asfalcie.

autor: Paweł "Zderzak" Deżakowski, zdjęcia: hurtownia-adrenaliny.pl

d1nmovo
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d1nmovo
Więcej tematów