Niektórym powyższy tytuł przywiedzie na myśl coroczną akcję „noc muzeów”, która w szczytnym celu aktywizuje społeczeństwo do obcowania z kulturą. Inni wspomną zapewne wiele nieprzespanych nocy, spędzonych w miejskich klubach czy pubach, z grupą znajomych na „grubej” zabawie. Są to jednak aktywności dla niezmotoryzowanych i osób traktujących auto jak każde inne urządzenie. Prawdziwi maniacy dwóch i czterech kółek bawią się we własnym sosie.
Póki co, możemy tylko pozazdrościć Niemcom, Francuzom, Czechom i innym Europejczykom wysoce rozwiniętej infrastruktury sportowej, rzecz jasna wyścigowej. Mają oni do dyspozycji profesjonalne tory wyścigowe, na których bez przeszkód zwykli śmiertelnicy mogą się wyszaleć, po wniesieniu odpowiedniej opłaty oczywiście. Przeciętnemu Helmutowi nawet nie przyjdzie do głowy nocny wyjazd swoim Porsche, BMW podniesionym do potęgi M, czy Lambo na puste miejskie arterie, by doskonalić umiejętności za kółkiem lub weryfikować jego parametry.
Co innego my Polacy, naród pozbawiony sportowego obiektu z prawdziwego zdarzenia. Ten w Poznaniu od wielu lat desperacko woła o remont i modernizację, podobnie Miedziana Góra. Z przykrością musimy to stwierdzić, ale dwa ostatnie bastiony polskich wyścigów powoli odchodzą w niepamięć. Co wiec mają robić miłośnicy smrodu spalonej gumy i widowiskowych akrobacji? Otóż, nie pozostaje im nic innego jak tłumnie nawiedzać nieczynne lotniska i tam szaleć na trasie wytyczonej pachołkami i oponami. Bemowo i Ułęż nie są jednak w stanie zaspokoić sportowych ambicji mieszkańców całej Polski.
Jeszcze kilka lat temu władze Łodzi organizowały Streetracing, imprezę przewidzianą dla wszystkich chętnych i żądnych mocnych wrażeń zwolenników wysokooktanowej adrenaliny. Legalne wyścigi na ćwiartkę (1/4 mili), czy chociażby palenie gumy, przyciągnęło całą rzeszę pasjonatów. Niestety inicjatywy nie kontynuowano,
czemu? Tego nie wie nikt. Kierowcy znów stracili choć jedną sposobność w roku do legalnego oddawania się pasji. Znów „zeszli do podziemia”, jak im podobni w pozostałych miastach.
Od dawna w każdej większej polskiej metropolii, gdy większość mieszkańców śpi w domowym zaciszu, słychać ryk silników i pisk opon. „To normalne odgłosy miasta”: mówią Łodzianie, Warszawiacy…. Zaś panowie w niebieskich mundurach usilnie przeszkadzają domorosłym „ścigantom”. Niemal co noc chłopaki w BMW, Nissanach, Hondach i innych, zbierają się w umówionych miejscówkach, by sprawdzić się na trzypasmowej przelotówce, rondach, parkingach i technicznych zakrętach. Wbrew zamysłom rządzących przyczyniają się do tego idące pełną parą w niektórych miastach remonty wielu arterii. To idealnie równy asfalt skłania do mocniejszego dociśnięcia pedału gazu i łamania wszystkich możliwych przepisów.
Co z tego, że straż miejska ustawi się obok ulubionej miejscówki miejskich zapaleńców, skoro jedyne co może zrobić to popatrzeć, bić brawo lub tradycyjnie po konsumpcji pączka i kilku kaw zasnąć na resztę służby. Co innego funkcjonariusze w niebieskich mundurkach. Panowie w dwustukonnych Alfach 159, przy odrobinie szczęścia wystawią kilka mandatów i popsują paru pechowcom nocną eskapadę. Będzie to tyko doraźny środek.
Wśród młodych ludzi poziom umiejętności jest mocno zróżnicowany. Są tacy, dla których wyczynem jest już sam przyjazd Yarisem mamy na umówiony spot. Dla kolejnych szczytem umiejętności jest spalenie gumy i wykonanie kilku bezładnych bączków, ot ich kunszt. Bardziej zaawansowani stawiają pierwsze kroki w drifcie, bądź ćwiartce. O ile wyścigi na ¼ mili wymagają mocy i sprawnej zmiany biegów, o tyle jazda kontrolowanymi uślizgami stawia przed kierowcami dużo więcej wymagań technicznych.
Co ciekawe, są w Polsce grupy, które swe umiejętności szlifowały na miejskich ulicach, by z biegiem czasy wjechać na sportowe salony. Tak właśnie było z łódzką JBB (Jazda Bardziej Bokiem). Początkowo chłopaki w BMW i Nissanach latali bokami po Łodzi i uwieczniali swe popisy w internecie. Z każdą następną ekranizacją widać było progres. Obecnie pojawiają się na profesjonalnych zawodach z samochodami przygotowanymi według najlepszych wzorców. Jest to dobitny przykład na to, że miasta, dotąd nie mające nic wspólnego ze sportem motorowym, mogą stać się kolebką i wytwórnią talentów kierownicy.
Do dyspozycji początkujących są jeszcze parkingi centrów handlowych, na których kręcenie bączków, czy kontrolowane poślizgi między latarniami ćwiczy wielu zapaleńców. Jednak w rozmowach jasno podkreślają, że najlepszą zabawę i szkołę jazdy daje ulica. Późne godziny nocne zapewniają niemal puste drogi, wolne od
radiowozów i pozostałych nieproszonych gości. Wzrasta także margines bezpieczeństwa. Fakt, zdarzają się wypadki, jednak po głębszej analizie jasno wynika, że większość z nich powodują przypadkowi kierowcy, nie zwracający uwagi na odbywający się właśnie wyścig – jak gdyby nigdy nic pchają się wprost pod koła pędzących aut.
Wydawać by się mogło, że wyjścia z tego impasu nie da się znaleźć. Są przecież wyraźne sygnały od zainteresowanych środowisk oraz policji, sugerujące potrzebę organizowania imprez wzorem Łodzi. Służby zyskałyby choć częściową kontrolę nad wyścigami, natomiast sami domorośli sportowcy bawiliby się pod czujnym okiem funkcjonariuszy w niebieskich mundurach, strażaków i pogotowia.
Przed rozpoczęciem budowy stadionu narodowego, podnosiły się głosy, by przeznaczone nań pieniądze wykorzystać do stworzenia choć namiastki toru wyścigowego, zdolnego podjąć śmietankę z F1. Gdyby kiedyś ten pomysł zrealizowano i stworzono odpowiednią infrastrukturę dla młodych przeciwników eco-drivingu, może nie musielibyśmy się obawiać o bezpieczny przejazd nocą przez główne arterie miasta.
Piotr Mokwiński
tb/