Mandaty za prędkość na rowerze to groteska. Policja powinna wlepiać je za coś innego

Nie mam pojęcia, jak policja wyobraża sobie zatrzymanie jadącego za szybko rowerzysty. Znane są przypadki, kiedy pomiar jadącego auta dokonywany przez funkcjonariuszy okazywał się bezużyteczny. Nawet w przypadku mierzenia tak dużych obiektów jak samochody, jest problem dokładnością. Przypomnijmy też, że jeszcze na początku maja w Komendzie Głównej Policji powstawał specjalny zespół, który miał się zająć odwołaniami od mandatów za prędkość. Sprawy trafiały na wokandę i zazwyczaj były rozstrzygane na korzyść kierowców.

Innym elementem budzącym wątpliwości jest prędkość osiągana przez rowerzystę. Kara za przekroczenie obowiązującego limitu o 10 km/h wynosi 50 zł. Nie bez powodu fotoradary nie wyłapują takich drobnych wykroczeń, a policjanci z miernikami przymykają oczy na takie łamanie przepisów. Zatrzymywanie kierowców czy rowerzystów i uruchamianie urzędniczej machiny po prostu się nie opłaca. Jeszcze kilka lat temu w Kościerzynie pędzący na jednośladzie nastolatek został "ustrzelony" przez fotoradar. Odmówił przyjęcia mandatu, a sąd odmówił wszczęcia postępowania. Nie można tego nazwać sukcesem.

Tak naprawdę policja powinna zająć się czymś bardziej skomplikowanym, czyli pilnowaniem innych wykroczeń. Grzechy rowerzystów to nie prędkość, a całkowita ignorancja jeśli chodzi o przepisy i brak wyobraźni. Coraz częściej czytamy w mediach o czołowych zderzeniach, jednoślady wjeżdżają na przejścia dla pieszych (to zabronione), a rowerzyści nie wiedzą o zasadzie ograniczonego zaufania. Jest ona tym ważniejsza, że jednoślad może ukryć się za szerokim słupkiem skręcającego samochodu. Nawet jeśli rower wtargnie na przejście prosto pod koła auta, wina leży po stronie kierowcy. Bo tak jest łatwiej.

Uprawnienia do jazdy ma każdy pełnoletni obywatel, a kary za wszystkie te przewinienia są śmiesznie niskie. Jazda poza drogą rowerową – 50 zł, nieustąpienie miejsca pieszym – 50 zł, jazda po chodniku – 50 zł. Ponownie, dla takiego mandatu nie uruchamia się machiny urzędniczej. By dołączyć do pedałującej rodziny nie potrzeba uprawnień, tak że nie można ich odebrać, gdy rowerzysta ignoruje przepisy, o których przecież nie musi mieć zielonego pojęcia.

Nasi sąsiedzi już znaleźli na to sposób. W Czechach rowerzyści za spowodowanie wypadku mogą nawet trafić do więzienia. Za brak kasku jest tam co najmniej 300 zł mandatu (a w Polsce nie ma takiego obowiązku). W Niemczech przyznawane są punkty karne, takie jak w przypadku naszych mandatów. Kompromisem jest kwestia odpowiedzialności za uszkodzenia. Tam za szkody zawsze płaci się z OC kierowcy. W Polsce rowerzyści są bezkarni, chyba, że wytoczymy im sprawę w sądzie.

Jednoślad może wypożyczyć każdy, dzięki czemu po ulicach gnają ludzie w słuchawkach na uszach (głupie, lecz nie zabronione), poruszający się bez odblasków w nocy (gdzie tu zdrowy rozsądek?) czy jadący środkiem trzypasmowej jezdni. Tak jak skutery o pojemności 50 cm3 nie mogą wjeżdżać na obwodnicę, tak rowerzyści nie powinni pojawiać się na takich odcinkach. Policja skupia się jednak na sprawdzaniu prędkości, co w ogóle nie wpłynie na bezpieczeństwo Najważniejsze, żeby wypełnić odpowiednią rubrykę i wypełnić normy pozbawione jakiegokolwiek sensu.

Już pojawiły się nowe karty statystyczne, które otrzymali funkcjonariusze drogówki. Mają w nich informować przełożonych o liczbie zarejestrowanych wykroczeń dotyczących rowerzystów. Czy będą one dotyczyć głównie prędkości? Przekonamy się niedługo.