Kurs nauki jazdy, czyli zaawansowane lekcje parkowania
Krótkie spojrzenie na policyjne statystyki wystarczy, by przekonać się, że młodzi kierowcy powodują ogromne zagrożenie. W latach 2010-2011 zasiadający za kółkiem w wieku od 18 do 24 lat byli odpowiedzialni za 18,7 proc. wypadków. Dlaczego tak się dzieje? Oczywiście częściowo winę za to ponosi młodzieńcza fantazja, ale u podstaw takiego stanu rzeczy leży też nieprawidłowe szkolenie.
Polska to kraj niezwykły. Pomijając piękno krajobrazu i co poniektórych miast, mamy jeszcze nieprzebraną masę absurdów. Z punktu widzenia zmotoryzowanych pierwszą pozycję w plebiscycie irracjonalności zapewne okupować będą dokonania drogowców - kombinacje wykluczających się wzajemnie znaków połączone z horrendalnie drogimi, realizowanymi w żółwim tempie projektami. Kolejna pozycja we wspomnianym konkursie bezapelacyjnie należy się polskiemu systemowi szkoleń kierowców, a także jego praktycznej realizacji. Zamiast co rusz wprowadzać nowe obostrzenia w przepisach ruchu drogowego, instalować kolejne fotoradary w imię bezpieczeństwa, warto przyjrzeć się rzeczywistym umiejętnościom nowo upieczonego kierowcy najpopularniejszej kategorii B.
W teorii, po dziesiątkach godzin spędzonych na przyswajaniu wiedzy i „niezbędnych” do życia za kółkiem nawyków i umiejętności, otrzymujemy produkt finalny w postaci dyplomowanego kierowcy. Powinien on bez trudu opanować samochód i poruszać się nim zgodnie z przepisami, a ponadto nie cierpieć na stany lękowe przed parkowaniem. Co jednak z pozbywaniem się nad i podsterowności oraz przewidywaniem niebezpieczeństwa? W miażdżącej większości młodzi kierowcy są przekonani o swych umiejętnościach, stawiających ich na równi z innymi, doświadczonymi użytkownikami dróg. Nawet po niekontrolowanym parkowaniu w przydrożnym rowie bądź na miejskiej latarni nie są świadomi swoich braków. „Przecież tak nauczył mnie instruktor” lub druga najpopularniejsza wymówka: „droga była w fatalnym stanie”. Przyjrzyjmy się zatem przyczynie takiego stanu rzeczy, samej formule szkolenia.
Ze zrozumiałych pobudek kurs nauki jazdy rozpoczyna się od teorii - 30 godzin spędzonych na omawianiu budowy samochodu oraz setek sytuacji drogowych, jakie mogą zaistnieć w rzeczywistości. Jednak większość auto-szkół nie przywiązuje większej wagi do przestrzegania przepisowego czasu teoretycznych zajęć, skracając je bądź przymykając oko na nieobecność kursanta. O ile przepisy i inne książkowe zagadnienia z powodzeniem można opanować w domowym zaciszu, o tyle techniki jazdy nie posiądziemy w równie prosty i szybki sposób. Kursantów siedzących po raz pierwszy za kierownicą, w pierwszej kolejności wysyła się na zamknięty plac manewrowy, gdzie stawiając swe pierwsze kroki palą sprzęgła. Następnym etapem dla większości przyszłych kierowców, ku ich zaskoczeniu jest… ponownie plac manewrowy, na którym do upadłego ćwiczą „rękaw", czyli jazdę po łuku i parkowanie pomiędzy pachołkami.
Wiele uwagi i kreatywności ze strony instruktorów wymaga nauczenie żółtodzioba pokonania "rękawa" bez potrącania nieszczęsnych pachołków. Niemal każdy nauczyciel opornym osobnikom ułatwia zadanie wykorzystując rozkład okien auta. Wystarczy w odpowiednim monecie - gdy pachołek pojawi się w wyznaczonej części tylnego okna - obrócić kierownicę. Dzięki tej technice nawet dziecko sprawnie i czysto przezwycięży problematyczny rękaw. Ogromne jest jednak zdziwienie kierowców gdy owa sztuczka nie działa w ich samochodach - cóż, inny rozkład okien. Porażka, jakiej doznają świeżo upieczeni kierowcy parkując własnym autem, nie jest bardzo bolesna. Zwykle kończy się na kilku rysach, małym wgnieceniu lub zbitej lampie. Szereg godzin spędzonych podczas kursu na placu manewrowym oznacza jednak, że kursant nie miał czasu nabyć innych umiejętności, których brak może mieć znacznie poważniejsze skutki.
Finalnym elementem kursu jest jazda, głównie miejska. Nauczyciel jazdy zwraca baczną uwagę przede wszystkim na przestrzeganie ograniczeń prędkości i nakazów oraz zakazów widniejących na setkach znaków przy każdej z ulic. Jazda poza miastem – o ile w ogóle ma miejsce - zazwyczaj ogranicza się do przejechania kilku lub kilkunastu kilometrów obwodnicą miasta lub pobliską drogą ekspresową. Nie nauczy to młodego kierowcy, że wraz ze wzrostem prędkości dramatycznie wydłuża się droga hamowania i maleje możliwość wykonywania energicznych manewrów. Wyprowadzanie auta z poślizgu czy sprawna zmiana koła lub żarówki są poza możliwościami świeżych kierowców. Dopiero pierwsza w ich drogowej karierze zima staje się brutalną i czasami drogą auto-szkołą. A jak jest za granicą? W Szwecji obowiązkowym elementem kursu na prawo jazdy jest udział w zajęciach na torze dysponującymi urządzeniami
wprowadzającymi samochód w poślizg. Dodatkowo podczas egzaminu kandydat na kierowcę musi wykazać się umiejętnością szacowania ryzyka związanego z zachowaniami innych uczestników ruchu, pieszych, a nawet zwierząt.
W styczniu 2013 r. wejdą w życie nowe przepisy dotyczące egzaminu na prawo jazdy. Zmiany dotyczą głównie egzaminu teoretycznego, który ma być bliższy temu, z czym trzeba się zmierzyć w prawdziwym ruchu. Nic nie zmienia się jednak kwestii praktycznego szkolenia kierowców. Oczywiście na kurs taki, jak w Szwecji nie ma co liczyć z powodu braku odpowiednich, zamkniętych torów do jazdy. Można byłoby jednak zrobić więcej. Na palcach jednej ręki mogę policzyć znane mi osoby, którym podczas kursu przekazano, choćby słownie, jak radzić sobie w czasie poślizgu. Warto byłoby również zadbać o to, by nauczyciele jazdy prezentowali sobą odpowiednio wysoki poziom. Dziś, aby zostać instruktorem, wystarczy mieć odpowiedni wiek oraz prawo jazdy przez trzy lata - nie trzeba udowadniać rzeczywistego stażu i prezentowanych umiejętnościach za kółkiem.
Jedyną szansą na poprawę zdolności kierowców, a przede wszystkim bezpieczeństwa, są szkoły doskonalenia techniki jazdy prowadzone przez profesjonalistów ze świata motor sportu. Wystarczy dzień ze specjalistą na prawym fotelu spędzony na płycie poślizgowej, by zbliżającą się zimę przetrwać bez strachu.
Piotr Mokwiński
tb/