Kubica wspomina wypadek w Montrealu
Skręcona kostka i siniec na lewej ręce. To jedyne ślady na ciele Roberta Kubicy (22 l.) po straszliwym wypadku w Montrealu – pisze Super Express, który rozmawiał z kierowcą.
- Po takim ciężkim wypadku nie ma pan prawie żadnych obrażeń - to cud?
- Nie chcę więcej o tym myśleć. Wszystko źle się zaczęło z tym straszliwym wypadkiem, ale dobrze się skończyło. Kiedy patrzę na te zdjęcia, widzę, że to było rzeczywiście potężne zderzenie. Miałem dużo szczęścia, że trafiłem w mur pod dogodnym kątem. Jestem bardzo szczęśliwy, że siedzę tu bez większych obrażeń.
- Przesuwa się panu przed oczami ten dramat?
- Byłem blisko Jarno Trulliego. Chciałem go wyprzedzić z prawej strony. Był zakręt w lewo, myślałem, że Jarno będzie trzymał się normalnej linii jazdy. Byliśmy bardzo na zewnątrz, nie było więcej miejsca. Potem zetknąłem się z Jarno, straciłem skrzydło. Pofrunęło pod moje auto i straciłem już nad nim kontrolę. Przez coś przeskoczyłem i nagle znalazłem się w powietrzu. To się zdarza, nie można z tego powodu robić nikomu zarzutów.
- Jak to było dalej, gdy już nic nie mógł pan zrobić?
- Wszystko działo się tak szybko, że nie było czasu myśleć. Mówimy o połowie sekundy. Ręce oderwały się od kierownicy, złapałem się za klatkę piersiową.
- Kiedy do pana dotarło, że pan żyje?
- Gdy leżałem na boku i zobaczyłem obsługę toru. Spróbowałem się ruszyć i zauważyłem, że jestem okay.
- Nie poruszał się pan, stracił też pan przytomność?
- Nie, być może na krótko, gdy wirowałem w powietrzu. Wszystko działo się tak szybko. To nie mogło być długo, bo tak dużo sobie przypominam.
- Dlaczego nie dał pan żadnego znaku?
- Mogło tak wyglądać. Nie mogłem się wtedy poruszać i wszyscy myśleli o najgorszym.