Kubica: jeszcze Brazylia i nareszcie koniec
Jeszcze Brazylia i koniec. Nareszcie koniec. Tak bym to określił - mówi wyraźnie poirytowany kolejną awarią, Robert Kubica.
Najgorsza jest bezradność. Robert Kubica już o tym wie. Nie pierwszy raz w tym sezonie awaria bolidu wyeliminowała go z wyścigu, ale po raz pierwszy musiał się z tym pogodzić w sytuacji, gdy miał realne szanse na zwycięstwo! Niełatwo wtedy opanować emocje i choć nasz kierowca bardzo się starał, przesłanie brzmiało jasno. - Odpadłem z Grand Prix Chin na prowadzeniu, jadąc o sekundę szybciej niż kierowca za mną, więc wynik mógłby być dosyć dobry - komentuje na swojej oficjalnej stronie internetowej Robert. - Podium, a może i lepiej. W moim bolidzie prawdopodobnie zepsuła się hydraulika. Nagle wysiadło wspomaganie kierownicy i nie mogłem już zmieniać biegów. W ciągu dwóch weekendów uciekły nam kolejne dwa miejsca na podium.
Krótko po zakończeniu wyścigu w wywiadzie telewizyjnym nasz kierowca, wyraźnie wzburzony, rzucił: - Jeszcze Brazylia i koniec. Nareszcie koniec. Tak bym to określił.
Polak po raz trzeci w tym sezonie nie dotarł do mety. Wcześniej problemy techniczne wyeliminowały go z walki o Grand Prix Australii, na inaugurację sezonu, kiedy to zatrzymała go awaria skrzyni biegów. Podobne problemy miał w drugim stracie w GP Malezji, gdzie został sklasyfikowany na ostatnim 18 miejscu. W Kanadzie Polak przeżył prawdziwy horror wpadając na jednym z zakrętów w bandę. Obecny system zabezpieczeń w Fromule 1 sprawił, że wyszedł z wypadku bez poważniejszych urazów, ale w kolejnych zawodach, w USA, wystartować nie mógł. Awaria bolidu pokrzyżowała też plany Roberta Kubicy w Belgii, gdzie w kwalifikacjach wywalczył 5 miejsce, tuż za dwoma Ferrari i McLarenami. Doszło jednak do usterki silnika, który wymieniono, w związku z czym Polak musiał startować z 14 miejsca. Do mety dojechał 9. We wszystkich pozostałych wyścigach nasz jedynak w F1 przywoził punkty. W Hiszpanii, Francji i Wielkiej Brytanii przekraczał metę jako czwarty i była to najwyższa lokata, jaką w tym sezonie zdołał wywalczyć. Kiedy
więc prowadził w Chinach, apetyty sięgały nawet najwyższego miejsca na podium. Zamiast tego bolid się zatrzymał.
Podobnie było w Chinach z Lewisem Hamiltonem. Anglik, który po raz szósty w tym sezonie startował z pole position, walczył w GP Chin nie tylko o zwycięstwo w wyścigu, ale i w całym sezonie. Zły dobór opon przez jego team oraz chwila dekoncentracji przy zjeździe na pit stop, zdecydowały o klęsce. Hamilton ugrzązł w wirze na poboczu i tylko rozpaczliwie machał na obsługę toru, by wypchnęli go z pułapki. Nie dali rady. Szef McLarena, Ron Dennis, wydawał się równie sfrustrowany całą sytuacją, co młody kierowca, choć o zwycięstwo wciąż walczył przecież drugi zawodnik ekipy, Fernando Alonso. Jemu jednak, co niezrozumiałe, Dennis raczej nie kibicuje. - To naprawdę nie jest miłe, kiedy widzisz, że jednego kierowcę szef teamu traktuje, jak własne dziecko, a z drugim w ogóle nie rozmawia - żalił się po GP Chin aktualny wciąż mistrz świata.
Jednego możemy być pewni. Jeśli dotąd oglądaliśmy bitwę pomiędzy dwoma kierowcami McLarena, to w Brazylii (19-21 bm.) możemy się spodziewać prawdziwej wojny. - Ciągle nie jest łatwo - mówi o ewentualnej obronie tytułu, Fernando Alonso. - Odrobienie czterech punktów w jednym wyścigu wymaga czegoś więcej niż dobrej jazdy. Potrzebuję czegoś dramatycznego w tych zawodach. Jeśli wszystko będzie przebiegało normalnie, będę bez szans.
Alonso dodał, że mimo wyraźnie skomplikowanych relacji pomiędzy szefostwem teamu a nim, jest pewny, że oba bolidy McLarena będą jednakowo dobrze przygotowane do startu w Brazylii. Żeby wygrać rywalizację o mistrzowski tytuł, Hiszpan musi zdobyć co najmniej pięć punktów więcej od swego młodszego kolegi, bowiem Brytyjczyk ma 4 punkty przewagi. Przypomnijmy, że za zwycięstwo przyznaje się 10 punktów, za 2 miejsce - 8 pkt., za 3 - 6 pkt. Jeśli Alonso w Bazylii przyjechałby na metę pierwszy, a Hamilton stanąłby na najniższym stopniu podium, wtedy obaj będą mieli po 113 punktów, ale Hiszpan będzie się mógł pochwalić pięcioma zwycięstwami w sezonie przy czterech Hamiltona i to on pozostanie na tronie mistrza świata.
Na rozwój wypadków spokojnie czeka ten trzeci (w klasyfikacji generalnej), Kimi Raeikkoenen. Zwycięzca GP Chin traci do lidera 7 punktów i ma świadomość, że tylko niesłychanie szczęśliwy dla niego zbieg okoliczności może wynieść go na pierwsze miejsce. Fin musi w Brazylii przyjechać na metę jako pierwszy lub drugi i jeszcze liczyć na totalną klapę ze strony Hamiltona i Alonso.
- To będzie interesujący finał tegorocznego sezonu, bo wciąż trzech kierowców ma szanse na końcowe zwycięstwo - oznajmił Raeikkoenen. - Tak się dla mnie szczęśliwie składa, że mam doskonale przygotowany bolid, a to jest o tyle ważne, że walka o główną premię toczyć się będzie przez cały weekend, a nie tylko w niedzielę. Podczas ostatniego wyścigu w Chinach przekonaliśmy się, że wszystko jest możliwe, więc walczyć będziemy do samego końca.
Alonso i Raeikkoenen mogą zrobić wszystko, co w ich mocy, by wygrać w Brazylii, ale karty nadal rozdaje młokos w Anglii, czyli Lewis Hamilton. To od jego postawy zależy, czy bardziej doświadczeni kierowcy otrzymają szansę na końcowy triumf. Po chwili frustracji w Szanghaju, 22-latek opanował nerwy.
- Jest mi przykro z powodu tego niepowodzenia, bo cały nasz zespół, jak zawsze, wykonał fantastyczną robotę - powiedział Hamilton. - Popełniłem błąd, ale nie da się przejść przez życie nie robiąc żadnego. To była dla mnie cenna lekcja. Gdy wjeżdżałem na pit stop, czułem się jak na lodzie. Nawet nie wiedziałem, jak bardzo mam zniszczone tylne opony, bo lusterka były bardzo zabrudzone. Już jednak o tym nie myślimy. Mamy jeden temat - Brazylia. Wciąż jestem w tej grze i pełen optymizmu pojadę na ostatnią w tym roku Grand Prix.
_ "Sport" _