Trwa ładowanie...
Karetka na skraju załamania nerwowego
Źródło: Autokult.pl, fot: Mateusz Żuchowski
20-07-2019 23:06

Karetka na skraju załamania nerwowego

Pod fotelem leży bucik. Pewnie tej dziewczynki, która kilka godzin wcześniej tu umarła. Na podłodze kałuża krwi. Trzeba zmyć. Zaraz przyjdzie kolejne wezwanie i trzech obcych sobie ludzi ruszy pełnym gazem na sygnale ratować życie. Albo i nie.

Oto #HIT2019. Przypominamy najlepsze materiały mijającego roku.

Gdy pacjent umrze podczas akcji, Marek po powrocie do bazy nie stoi do końca dyżuru na korytarzu i nie patrzy się w ścianę. Wychodzi z auta i myśli, co zje na obiad. Inna praca? Po przywróceniu paru żyć podawanie bułek czy rozwożenie coli nie wydaje się już czymś, co będzie dawało poczucie sensu. Ale mówi, że nie jest uzależniony od tych emocji.

Może i dobrze, bo widoku chłopaka z głową odciętą przez dach auta pozbyć się spod powiek nie da. A jak zamkniesz oczy, to słuch przypomni ci głos dziecka modlącego się nad umierającym na podłodze ojcem. Kiedy zatkasz uszy, to węch przypomni zapach spalonego, dogasającego ciała. A za kurs karetką, ratowanie życia i sprzątanie po ratowaniu Marek dostanie mniejsze pieniądze, niż załoga jadącej obok śmieciarki.

Odczłowieczenie

Marek nabył już tę znieczulicę, o której tak chętnie opowiadają pacjenci, choć pracuje w stosunkowo spokojnym regionie z dala od dużego miasta. Praca ratownika medycznego odczłowiecza, bo w karetce umiera się w odczłowieczony sposób.

Źródło: Autokult.pl, fot: Mateusz Żuchowski

Ktoś, kto przed chwilą był elegancką starszą panią czy kochającym ojcem, teraz leży z rurą wepchniętą do gardła, w porozcinanej odzieży. Jeśli będzie się przy tym wił, stojący nad nim ratownik rzuci do kierowcy, żeby zwolnił, bo klient mu się kłóci. Swoje być może ostatnie chwile umierający człowiek spędzi otoczony ludźmi sarkastycznymi i poirytowanymi. I to nie tylko z przemęczenia i niedospania.

d2pz0sl

Piotrek, lat 51. Dobrze zbudowany pół-intelektualista, pół-wojownik. Od czternastu lat na karetce:

– Ratownik wychodzi ze szkoły nakręcony, że będzie komandosem ratującym ludzkie życie. A tymczasem a) częściej nie ratuje życia niż je ratuje b) zdecydowanie częściej jeździ do sraczek niż na poważne akcje. W jednym momencie jesteś przy człowieku, któremu piła ucięła rękę, a w następnym przy kobiecie, której w sumie nic nie jest, ale zadzwoniła jej córka, bo "mama dziś źle wygląda". I jak wtedy traktować takie zachowanie? Dla mnie to zwyczajne łajdactwo.

W dyżurce jednej z załóg na ścianie wisi jak trofeum naklejka z podpisem "karny ku..s za ch..owe parkowanie". Ratownicy zobaczyli ją na karetce, gdy wracali z akcji. Sąsiadom przeszkadzało, że zostawili ją na osiedlowej drodze.

Na podłodze nieopodal ściany z karnym ku..sem stoi postawiona własnym sumptem ławka do podnoszenia ciężarów. Wielu ratowników regularnie ćwiczy, bo każdego dnia noszą na plecach ważący kilkadziesiąt kilogramów sprzęt i jeszcze cięższych pacjentów. Trzydziestoletnie chłopy często mają na koncie parę wypadniętych dysków i inne problemy z plecami. Więc ćwiczą. Ćwiczą też, żeby móc się bronić. Każdy, z którym rozmawiałem, został pobity lub zna historię pobitego kolegi.

Dwa lata temu jedna załoga jechała ratować córkę byłego mistrza Śląska w boksie. Tak się zdenerwował na długi czas oczekiwania na pomoc, że gdy ratownik się w końcu zjawił, bokser go znokautował. Gdy młody medyk się ocknął, wstał, zebrał z ziemi swoje rzeczy i poszedł ratować dziewczynkę. Udało mu się, choć za cenę złamanej szczęki.

Źródło: Autokult.pl, fot: Mateusz Żuchowski

Nie tylko śmierć w karetce jest odczłowieczona. Sama karetka też jest odczłowieczona. Dla służby zdrowia karetka to biznes.

Na karetkę "P" NFZ daje szpitalom około 2800 – 3300 zł za każdą dobę działania (kwoty mogą się różnić zależnie od części Polski). Można z tego uzbierać milionowe sumy.

d2pz0sl

Paweł, wiek koło czterdziestu lat, na karetce od sześciu lat – W Warszawie jeden SOR budowali trzy razy. Najpierw postawili za te pieniądze dwa nowe skrzydła.

Ratownicy walczą o życie. Karetek i swoje

W poprzednim aucie Pawła sygnały się przegrzewały i wyłączały. Świeciły tylko błyski, ale i ich nie było widać, bo belka na dachu była tak matowa ze starości. Nie było szans, by kierowca tira go zauważył. Dzwonił po policję albo inne służby, żeby go eskortowały. Dyrektor mówił, że pieniędzy na naprawę auta nie ma. Ale prosił Piotrka i chłopaków, żeby nie odchodzili, bo z budżetu na ich karetkę będzie skrzydło szpitala dobudowywał.

– Jeśli karetka się psuje, w miarę możliwości trzeba nią dojechać na warsztat i, o zgrozo, przełożyć się do karetki zapasowej – mówi Marta, lat 33, od sześciu na posterunku. Tak zwana "przekładka" budzi grozę wśród ratowników, bo zapasowe auto zwykle ledwo dyszy, a do tego jest puste. Ratownicy muszą w kilka chwil przełożyć do niego cały sprzęt, jaki im się uda akurat złapać.

– Poznańskie karetki zapasowe pieszczotliwie nazywaliśmy warzywniakami. Dlaczego? Bo w lecie przypominały rozgrzaną, blaszaną budę, w której można było sprzedawać co najwyżej ziemniaki. Wyobrażasz sobie kogoś, na przykład z udarem cieplnym, włożonego na czas przewozu do takiej karetki? W tak rogrzanym aucie nie tylko pacjenci czuja się źle, ale i ratownic – mówi Marta.

Źródło: Autokult.pl, fot: Mateusz Żuchowski

Piotrek:

– Nawet jeśli w karetce działa akurat klimatyzacja, to nie mamy systemów, które zapewniałyby w środku odpowiednią temperaturę po wyłączeniu silnika. Podczas ostatniej fali upałów temperatury w ratowniczej części karetki sięgały czasem 50 stopni. Oznacza to, że po takim postoju absolutnie wszystkie leki ze środka powinny zostać wyrzucone, bo trzeba je przechowywać w temperaturze około 20 stopni. Leków oczywiście jednak żaden ratownik nie wyrzuci, choć nie może mieć pewności, że zachowują one swoją skuteczność.

d2pz0sl

Leków nie wyrzuci, bo skąd weźmie nowe w służbie zdrowia, w której nawet niektóre sprzęty jednorazowe nadal są wielorazowego użytku? – Codzienność w polskich karetkach to zajechane do niemożliwego stanu worki samorozprężalne, służące do resuscytacji. Paski do glukometru wykorzystywane przy pomiarze glukozy czy wszelkiego rodzaju filtry do ssaków. To wszystko na wagę złota. Kołnierze ortopedyczne, które w całej Europie używane są jako sprzęt jednorazowy, w Polsce się myje i skleja – wymienia Marta.

Znieczulica się przydaje. Żeby nie stracić wiary w Boga. Albo nie zacząć pić. Albo żeby ze sobą w ogóle nie skończyć. Tutaj już nic nie zaskakuje. – Na tym samym dyżurze może się trafić wezwanie do burdelu, a za dwie godziny na plebanię. I bywa, że do tego samego pacjenta – opowiada Paweł.

Piotrek:

– Jeśli w państwowym systemie ratownictwa działa ochrona psychologiczna, to tylko na tej zasadzie, że dyspozytor na drugim etacie też jeździ w karetce i rozumie nasze problemy. Mam kolegę komandosa. Kiedyś wypalił: "Ty to widziałeś w życiu więcej traumatycznych rzeczy niż ja. My, nawet jak widzimy coś okropnego, to stoimy od tego pięć metrów. Ty za to wsadzasz ręce w tę krew, we flaki".

– Jedyne, na co możesz liczyć, to przegadanie wyjazdu z kolegą. Wszyscy mówią "przejdzie ci" i dalej żyją w kulturze, która wymusza "bycie dzielnym" – wyznaje Marta. Bycie dzielnym przydaje się także według Moniki. – Ratownik jest tam, gdzie nie podchodzą policjanci i strażacy. Kiedyś jeden strażak opowiadał, jaką traumą było dla niego zobaczenie w zgliszczach po pożarze zwłok dwóch małych dziewczynek. On je zobaczył, a ratownik musiał je wziąć na ręce – mówi z kamienną twarzą.

Źródło: Autokult.pl, fot: Mateusz Żuchowski

Grubo myli się ktoś, kto uzna ratowników za nieczułych na ludzkie dramaty. – To nieprawda! – ożywia się Piotrek. – Wszyscy wiedzą jak wygląda praca ratownika medycznego. Kto jest bardziej obojętny: osoba, która świadomie się decyduje pomagać innym mimo tak wysokiej ceny, czy ta, która idzie na lepiej płatną posadę w korporacji?

d2pz0sl

Marty nie dziwi, że ratownicy rozpoznają u siebie oznaki zespołu stresu pourazowego. Tego samego, o którym kilka lat wcześniej uczyli się z książek, że spotkają go u żołnierzy wracających z wojny. – Przecież ratownicy na "froncie" spędzają co drugi dzień swojej służby. Zresztą, co ja mówię, służby… Praca ratownika medycznego nie jest w Polsce traktowana jako służba – poprawia się.

Wstępując do zawodu, ratownik nie składa uroczystej przysięgi jak lekarz czy żołnierz. W jego pracy nie ma łez i filmowych scen. Nie ma na nie czasu i siły. Czasu brakuje i na jedzenie, i na potrzeby fizjologiczne. Te drugie można chociaż załatwić w mieszkaniu ratowanego pacjenta. Można też u niego nabrać wody do baniaka, by po zejściu na dół dolać jej do przeciekającej chłodnicy w aucie. Zrobione przez żonę śniadanie zje się na obiad. Na śniadanie następnego dnia – kupioną po drodze zupkę-instant.

Bezduszny kapitalizm państwowych spółek

W zeszłym roku rozpoczęto proces upaństwawiania systemu ratownictwa medycznego. Miało to wyeliminować niewydajny i nieludzki system. W efekcie powstał nowy, w którym karty rozdaje państwo. – Wielu ratowników cieszy się, że z naszej branży wyeliminowano firmy prywatne, szczególnie te z obcym kapitałem. Ratownicy w tych złych i niedobrych firmach prywatnych mieli jednak wyjazdy integracyjne czy wsparcie psychologów. Po czternastu latach w ratownictwie na myśl o takich luksusach tylko gorzko się uśmiecham – mówi Piotrek.

Po nacjonalizacji systemu duzi, prywatni operatorzy musieli wejść w spółki z państwowymi instytucjami i dać się zepchnąć do roli mniejszościowego udziałowcy. Albo się dogadać.

Źródło: Autokult.pl, fot: Mateusz Żuchowski

Na karetkach w różnych częściach Polski nadal można zobaczyć oznaczenia wskazujące, że ich właścicielami są zagraniczne konsorcja. Mimo, że nowe auto w najwyższej specyfikacji to koszt blisko 400 tys. złotych, takie firmy mają ich całe floty i nadal dobrze na nich zarabiają. Kapitalizmu z systemu nie wyeliminowano.

d2pz0sl

Sam ratownik to również kapitalista z krwi i kości. Prowadzi jednoosobową działalność i za ratowanie życia wystawia fakturę VAT. Są miejsca w Polsce, gdzie ratownicy mogą liczyć na umowę o pracę, ale nie należy do nich województwo mazowieckie. Zdecydowana większość pracuje, jak to się mówi, "na kontrakt". Dostają pieniądze za tyle godzin, ile przepracują. Stąd doniesienia mediów o ratownikach pracujących po trzysta, czterysta godzin na miesiąc. Ze stawki rzędu 20-30 zł za godzinę muszą w końcu zarobić nie tylko na siebie, ale i na ZUS, podatki, własne ubrania i szkolenia. Dysponent zapewnia tylko karetkę ze sprzętem.

W świetle prawa ratownik jest więc sam dla siebie szefem. W praktyce – najgorszym, bezlitosnym szefem. Szefa nie stać na to, by jego pracownik chorował. Zdarza się więc, że ratownicy przyjeżdżają do pacjentów, którzy są w lepszej kondycji od nich. – Ale mamy na to sposoby – mówi Piotrek. – Rano zastrzyk z ketonalem, pomiędzy wyjazdami kroplówka i leki przeciwbólowe. Na szczęście wszystko mamy pod ręką.

– Jesteśmy chyba jedyną grupą zawodową, która co pięć lat musi w praktyce robić dyplom od nowa. Co taki odstęp czasu ratownik musi zaliczyć kurs kwalifikowany z całości materiału, zakończony egzaminem. Obowiązkowe są też inne kursy. Niektóre z nich potrafią kosztować 1500 zł – wylicza Monika.

Jednego z obowiązków faktury nie obejmują: sprzątania. Załogi muszą same dbać o czystość karetek. W każdej dyżurce wisi tabelka dokładnie określająca, ile i jakiego środka użyć na określony typ zabrudzenia. Dezynfekcja odbywa się raz w tygodniu. – Domywanie krwi z podłogi nie jest przyjemne, ale najgorsze są porody. Wody płodowe wdzierają się we wszystkie szczeliny, wlewają w łożyska kółek. Sprzątania po porodzie mamy na parę godzin – opowiada Marek.

Źródło: Autokult.pl, fot: Mateusz Żuchowski

Rąk do sprzątania jest zresztą coraz mniej, bo sukcesywnie redukuje się skład załóg w karetkach. Jeszcze nie dalej jak dekadę temu w ambulansach reanimacyjnych były cztery osoby. Potem trzy. Dziś około 1/3 karetek posiada na pokładzie trzyosobowy skład z lekarzem, ale preferowane są zespoły dwuosobowe. Każdy z ratowników musi być wszechwiedzącym ekspertem, a zakres jego obowiązków przez cały czas się powiększa. W ostatnich latach lista leków, które może podać samodzielnie, wydłużyła się z 28 do 47.

– Musimy znać się po trochu na każdej dziedzinie medycyny. Od neurologii i kardiologii po pediatrię i geriatrię. Udary, wypadki, oparzenia, zatrucia. Psychologia i psychiatria. Jednego dnia możemy trzymać panią Janinę za rękę kiedy umiera, odbierać poród, prowadzić reanimację trzydziestolatka po przedawkowaniu oraz negocjować z niedoszłym samobójcą – opowiada Marta. Co roku muszą też poznawać nowe urządzenia i nieustannie się dokształcać.

Mimo to mało który ratownik ma szansę zostać lekarzem. – Prawda jest taka, że wielu z nas poszło tą drogą, bo nie dostaliśmy się na studia medyczne na przykład przez słabo zdaną maturę. Mimo że teraz mam gigantyczne doświadczenie, nadal nie mogę podjąć studiów medycznych ze względu na wynik na świadectwie sprzed dziesięciu lat – wyznaje Marek.

Dopiero od paru lat ratownicy medyczni mają prawo zrzeszać się w związkach zawodowych. Ale związki są małe, a dyspozytorzy mogą łatwo zdyscyplinować niepokornych. Na przykład ratownik-związkowiec może z dnia na dzień zacząć jeździć do pracy 30 kilometrów dalej. Kiedy w ubiegłym roku miał wybuchnąć strajk Ogólnopolskiego Związku Zawodowych Ratowników Medycznych, jego lider Roman Badach-Rogowski nagle porozumiał się z rządem i zgodził na daleko idące ustępstwa. Wielki protest ratowników został odwołany na dwa dni przed startem. Kilka tygodni później Badach-Rogowski wystartował w wyborach samorządowych z listy Prawa i Sprawiedliwości.

Państwo potrzebuje, więc bezprawia nie widzi

Jako że ratowników na pokładzie karetki jest tylko dwóch, jeden z nich musi być także kierowcą. Do bycia ratownikiem potrzeba wręcz nadludzkich umiejętności, ale karetką pokieruje już pierwszy-lepszy. Byle tylko prawo jazdy miał. I to zwykłe, kategorii B.

Piotrek:

– Jakiekolwiek wymagania wobec kierowców obowiązują dopiero od 5-6 lat. Wcześniej wystarczyło pisemne zaświadczenie, które dostawał każdy. Wielu starszych kierowców pierwszy raz tak duży samochód prowadziło dopiero, gdy wsiadło za kółko karetki i pojechało na akcję. Do tej pory nie przeszli żadnych kursów czy treningów.

Teraz szkolenia są, ale nie zawsze wyglądają tak, jak można by się spodziewać. Marek:

– Mieliśmy trening na płycie poślizgowej, ale tylko małą Toyotą Yaris. Żeby się dowiedzieć czegokolwiek o zachowaniu karetki w niebezpiecznej sytuacji, szukałem filmów na Youtubie.

Piotrek:

– Jeśli kierowcy karetek idą na porządne kursy doszkalające, to z własnej ciekawości i niepewności. Prywatni dysponenci dbali o bezpieczeństwo i załatwiali jazdy na płytach poślizgowych autami podobnymi gabarytowo do karetki. Gdy któryś kierowca taki kurs robił, to otwierał oczy ze zdziwienia jak się zachowuje auto w niebezpiecznej sytuacji. Pozostali nadal nie mają o tym pojęcia.

To jednak nie zniechęca dysponentów, bo o kierowców teraz coraz trudniej. Na jednej z facebookowych grup ratowników medycznych regularnie się pojawią posty o takiej treści jak ten: "W warszawskim pogotowiu, od początku czerwca, wypowiedzenia złożyło 48 kierowców i kierowców – ratowników medycznych. Każdego dnia zwalniają się doświadczeni ratownicy. Prawie codziennie są nieobsadzone zespoły, które po prostu nie wyjeżdżają. W Łodzi podobno można wybierać: dzielnice, zespół, funkcję w zespole. Do wyboru, do koloru. I tak karetki stoją, nie wyjeżdżają, bo ludzi nie ma".

Wyposażenie karetki pogotowia
Wyposażenie karetki pogotowia Źródło: Autokult.pl, fot: Mateusz Żuchowski

Władze miast mogą jednak spać spokojnie, bo wymagań dotyczących minimalnej liczby gotowych do działania karetek nie ma. – My sami myśleliśmy, że liczbę karetek określają ustawy, ale teraz ministerstwo informuje nas, że przyjęta norma była tylko dobrym zwyczajem – wyznaje Piotrek. Norma ta zakładała gotowość 3,33 karetki na sto tysięcy mieszkańców. W miastach takich jak Warszawa już teraz nie jest ona spełniana, a przecież służby ratownicze mogą bazować swoje szacunki wyłącznie na oficjalnych danych, czyli meldunkach. W praktyce zupełnie bezużytecznych. Jak poinformował mnie wydział prasowy Urzędu Miasta Stołecznego Warszawy, policzenie, ile osób rzeczywiście przebywa w mieście w ciągu dnia, "jest czynnością niewykonalną, wobec czego takich danych nie mamy".

Kierowców karetek nie można także zniechęcić wymaganiem prawa jazdy kategorii C. Żeby było prościej, ambulanse są rejestrowane w Polsce jako samochody osobowe o masie nieprzekraczającej 3,5 tony. Mniejsze auta operacyjne bazujące na modelach osobowych i karetki do transportu pacjentów mieszczą się w tym limicie bez problemu. Jednak praktycznie żaden z samochodów najbardziej zaawansowanego typu, czyli ruchome jednostki intensywnej opieki, nie ma szans na zmieszczenie się w tej wadze. Nie ma też szans na w pełni bezpieczną nimi jazdę. Kierowcy wyznają, że przy szybkiej jeździe na zakrętach muszą cały czas korygować tor jazdy, a podczas kolizji powinni się liczyć z dużym ryzykiem przewrócenia auta na bok.

Wszyscy ratownicy, z którymi rozmawiałem, twierdzą, że ich karetki ratownictwa medycznego są przeładowane. Paweł z kolegami kiedyś sprawdzili, czym właściwie jadą. Na wadze do węgla okazało się, że czterotonowym kolosem. Karetka Moniki waży bez pacjenta 3470 kg. – Czyli co, możemy jeździć tylko po chorych na bulimię? – śmieje się. Gorzko, bo wie, że żaden kierowca z prawem jazdy kategorii C na karetkę nie pójdzie. – W Warszawie zarobi tak 2500-3000 złotych. To przecież wożąc warzywa między sklepami zarobi dwa razy tyle.

Na młodych państwo może liczyć w coraz mniejszym stopniu. Dwudziestopięcioletni Aleksander chce pracować w pogotowiu, ale "nie teraz i nie w Warszawie".

A coraz częściej młodzi nie chcą pracować w Polsce.

Wyposażenie karetki pogotowia
Wyposażenie karetki pogotowia Źródło: Autokult.pl, fot: Mateusz Żuchowski

Realia polskie kontra brytyjskie

Marta wyjechała trzy lata temu z Poznania do Wielkiej Brytanii. Dziś pracuje w North West Ambulance Service. Przez pierwsze pół roku miała wrażenie, że ma ciągłe wakacje. Potem dotarło do niej, że praca średnio po 150 godzin miesięcznie, maksymalnie po 12 godzin, to ludzki standard. Choć dla kogoś, kto, gdy było trzeba, robił po 48 godzin, te dwanaście brzmi jak leżakowanie. Zresztą na to też jest czas. Ma przerwy na odpoczynek i obiad. Za nadgodziny jej płacą, ale nie musi ich brać, bo z jednego etatu stać ją na wakacje.

Przygotowanie kierowców w Wielkiej Brytanii jest na zupełnie innym poziomie. – Żeby w Anglii prowadzić karetkę, trzeba posiadać prawo jazdy kategorii minimum C1 oraz uprawnienia do prowadzenia pojazdów uprzywilejowanych. Aby zdobyć to drugie, należy odbyć dwumiesięczny kurs. Po nim dopiero wsiada się za kierownicę karetki, ale pierwsze sześć tygodni jeździ się z instruktorem.

Jeśli Marta widzi jakieś minusy w brytyjskim systemie, to raczej z powodu niezaspokajania jej ambicji – Karetki w Wielkiej Brytanii są większe i dużo bardziej pomocne dla załogi. Odciążają w wysiłku fizycznym. Sam sprzęt (defibrylatory, ssaki itd.) jest praktycznie taki sam jak w Polsce. Leków jest jednak o wiele mniej. Wielu mi osobiście bardzo brakuje. Często jestem sfrustrowana lub wręcz przerażona, że umiem pomóc pacjentowi na miejscu, ale ze względu na przepisy nie mogę tego zrobić. – podsumowuje. Takie problemy za granicą mają jednak praktycznie tylko ratownicy z Polski. Polscy ratownicy widzą, że mają jedne z najwyższych kompetencji w całej Europie. Ci, którzy przeprowadzili się do innych krajów, mówią, że wymagania wobec nich są znacznie mniejsze.

Oni

Wiesz jaki jest największy problem polskiego ratownictwa? ONI. NFZ, administracja pogotowia, dyrekcja szpitala. Oni wszyscy wiedzą, że ta robota to nasza pasja i duma, dlatego bezczelnie nas wykorzystują – twierdzi Piotrek.

Jak można wyjść z tej sytuacji? – Mam wrażenie, że doszliśmy do punktu, w którym nie ma już skutecznego rozwiązania. Po pierwsze, niezbędna jest reorganizacja Podstawowej Opieki Zdrowotnej, tak by nie mogła się ona wysługiwać Ratownictwem Medycznym i angażować ratowników do działań, przy których w ogóle nie są potrzebni. Jakieś 80 procent zgłoszeń, do których jeździmy, nie jest w ogóle zadaniem dla ratowników medycznych. Można ten system dofinansowywać jakimiś nieludzkimi kwotami, ale to nic nie da, jeśli nie zmieni się jednej rzeczy. Tutaj jest potrzeba uszczelnienia wydatków na miarę tego, którym rząd chwali się przy podatku VAT. Skala problemu i potencjalnych korzyści dla budżetu jest podobna. Po strumień pieniędzy, który ma trafiać do ratowników, po drodze wysuwają ręce po kolei wszyscy od czołowych polityków po regionalnych dyrektorów i dostawców – uważa Piotrek.

Według niego ratownicy będą świadkami kolejnej edycji tej sagi już w najbliższych miesiącach:

– Politycy mają teraz do obsadzenia stanowiska w nowych centrach Systemu Wspomagania Dowodzenia Państwowego Ratownictwa Medycznego. Takie placówki powstaną we wszystkich częściach Polski. Z nowym sprzętem, nowymi pracownikami. Na etatach. Koszt całej operacji jest obliczony na dwa miliardy złotych. Jedyne, co zyskaliśmy my, ratownicy, to nowe tablety, których wcale nie potrzebowaliśmy i które już się psują. Rządy się zmieniają, ale realia służby zdrowia pozostają chore.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.

Podziel się opinią

Więcej tematów