Jeszcze nie wierzę, że przeżyłam katastrofę
24-letnia Ewa Prunesti wyszła cało z wypadku polskiego autokaru z pielgrzymami w Vizille. Nadal nie może uwierzyć w swoje szczęście. "Gdy się ocknęłam, leżałam przed autobusem. Widziałam piękne, błękitne niebo. Obok mnie była koleżanka, Karolina. Krzyczała" - opowiada "Faktowi".
Na pielgrzymkę, która o mały włos mogła stać się jej ostatnią podróżą w życiu, pojechała w dwóch intencjach. Chciała pomodlić się o zdrowie dla swojego taty, od 12 lat chorującego na stwardnienie rozsiane, i poprosić Boga o szczęście dla całej rodziny.
We Francji podczas pielgrzymowania odwiedziła wiele pięknych sanktuariów. Przepełniona wiarą myślała już o o powrocie do domu. I właśnie wtedy wydarzył się koszmar, którego nie zapomni do końca życia.
Gdy autobus zjeżdżał z góry, Ewa słuchała muzyki. Nagle poczuła wstrząs. Na chwilę straciła orientację. Nie wiedziała, co się dzieje. "Gdy się ocknęłam, leżałam przed autobusem. Widziałam piękne, błękitne niebo. Obok mnie była koleżanka, Karolina. Krzyczała, że ma złamaną nogę. Nie miała siły odczołgać się od autobusu. A z niego coraz mocniej się dymiło - opowiada "Faktowi".
Bez wahania złapała z całej siły Karolinę i odciągnęła ją najdalej jak mogła od płonącego autokaru. Wokół było pełno rannych, jęczących z bólu ludzi. Błagali o pomoc, byli bezradni. Pamięta, że pierwsi na ratunek rannym pielgrzymom pośpieszyli motocykliści. Przenosili ludzi z daleka od palącego się autobusu.
"Do końca życia będę pamiętała dobroć, jaką obdarzyli mnie ludzie we Francji. Staruszkę, która do mnie podeszła, gdy leżałam, czekając na lekarza i przykryła swoją podomką, bym nie zmarzła. I tych wszystkich, którzy przychodzili do nas do pokojów w szpitalu, tylko po to, by przy nas posiedzieć i po prostu z nami być" - mówi "Faktowi". (PAP)