Prawa do transmisji wyścigów kosztują krocie. Spora część zysków powinna trafiać do kieszeni głównych aktorów widowiska, czyli do zespołów. Ale nic z tego, lwią część dochodów zgarnia jeden człowiek - Bernie Ecclestone – pisze Rzeczpospolita.
Serial składający się rocznie z 18 odcinków, rozgrywany w każdym zakątku globu i gromadzący każdorazowo przed telewizorami ponad 350 milionów widzów (w skali roku daje to widownię sięgającą sześciu miliardów), to świetna okazja do promocji każdego produktu. W przeszłości na bolidach F1 reklamowali się producenci prezerwatyw, samochodzików zabawek, śmigłowców czy makaronu.
Obecnie w biznesie pozostali tylko najbogatsi. Z prostej przyczyny: ilość miejsca na bolidzie jest ograniczona, a budżety zespołów rosną w zastraszającym tempie. Dziś, by zaistnieć jako sponsor, potrzebne są dziesiątki milionów dolarów.
Budżety pięciu spośród 11 zespołów przekraczają w sezonie 2006 kwotę 300 mln dolarów. Najbiedniejsi muszą przetrwać rok, mając do dyspozycji zaledwie 70 mln. Skąd się ta kasa bierze? Ekipy fabryczne (Renault, Ferrari, Toyota, Honda i BMW) dostają dotacje z centrali. Przodują tu producenci japońscy, którzy niemal w całości finansują swoje zespoły - Honda wykłada rocznie ponad 300 mln, Toyota niewiele ponad 200.
Sekunduje im BMW z dotacją ponad 200 mln oraz posiadający 40 proc. udziałów w ekipie McLarena koncern DaimlerChrysler - też ponad 200 mln. Najlepszą głowę do interesów mają ci, którym najlepiej wiedzie się na torze - Renault wykłada z kasy firmy około 100 mln, a Ferrari zaledwie 40.
Resztę - a w wypadku zespołów niezależnych całość - załatwiają sponsorzy. Marlboro i Vodafone dorzucają do budżetu Ferrari łącznie ponad 130 mln. Sponsor tytularny ekipy Toyoty, Panasonic, wydaje rocznie 35 mln. Jedyny w pełni prywatny zespół w stawce, Midland F1, zarabia też na swoich kierowcach: sponsorzy Christijana Albersa, Tiago Monteiro i całej rzeszy kierowców testowych wnoszą do budżetu ekipy łącznie ponad 25 mln.