Dziękując za życie Kubicy pamiętajmy o Bublewiczu
Robert Kubica w wyniku wypadku na trasie rajdu Ronde di Andora odniósł bardzo poważne obrażenia i niemal się wykrwawił. Akcja ratunkowa trwała zbyt długo, ale na szczęście wystarczyło czasu, by uratować życie Kubicy. Robert miał szczęście. Szczęście, którego blisko 18 lat temu zabrakło znanemu polskiemu kierowcy rajdowemu Marianowi Bublewiczowi.
Siedmiokrotny mistrz Polski w rajdach samochodowych (pierwszy tytuł w 1975 roku, ostatni w 1992) był na przełomie lat 80. i 90. najbardziej znanym i najlepszym polskim zawodnikiem. To on stworzył pierwszy profesjonalny zespół w kraju (Marlboro Rally Team Poland), we wszystkich klasach miał na koncie w sumie 20 tytułów mistrza Polski. W 1993 roku znalazł się na priorytetowej liście "A" - 31 najlepszych kierowców rajdowych świata, opublikowanej przez Międzynarodową Federację Samochodową (FIA).
W lutym 1993 roku wystartował w 9. Zimowym Rajdzie Dolnośląskim, w którym wcześniej wygrał siedem razy. Walczył o zwycięstwo, jak zawsze i od pierwszego odcinka specjalnego jechał najszybciej jak tylko się dało. Na piątym OS-ie z Orłowca do Złotego Stoku niestety wypadł z zakrętu, a jego Ford Sierra uderzył w drzewo i dosłownie owinął się wokół niego. Widok rozbitego auta był przerażający.
Standardy bezpieczeństwa w polskich rajdach były wtedy zupełnie inne niż prawie 20 lat później we Włoszech, nawet jeśli Ronde di Andora to rajd dla amatorów. Bublewicz czekał na ratunek zakleszczony w rozbitym aucie jeszcze dłużej niż Kubica. Ciężko ranny pilot Ryszard Żyszkowski wydostał się na zewnątrz przez rozbitą szybę, Bublewicz, choć nie stracił przytomności, nie był w stanie się poruszyć - był zakleszczony ze wszystkich stron. Jako pierwsi na pomoc ruszyły przerażeni kibice.
Rajdowi fani próbowali w desperacji uwolnić kierowcę, jednak bez odpowiednich narzędzi nie byli w stanie nic zrobić. Pomoc w postaci strażaków-ochotników przybyła na miejsca zdarzenia dopiero po 40 minutach!
Gdy w końcu udało się wydostać Bublewicza, przewieziono go do szpitala w Lądku Zdroju. Lekarze szybko rozpoczęli operację, a pod blokiem czekali koledzy rajdowcy, fani, dziennikarze. Czekali na jakiekolwiek wieści, wszyscy byli gotowi pomóc. Było mnóstwo chętnych, którzy chcieli oddać krew, wielu już się do tego szykowało.
Wieści w końcu nadeszły. Niestety, te najgorsze z możliwych. O godzinie 17 poinformowano, że Marian Bublewicz zmarł. Zabrakło czasu straconego w wyniku nieudolnie prowadzonej akcji ratunkowej.
Trzeba było śmierci Bublewicza, by w końcu poprawiły się standardy bezpieczeństwa na polskich trasach rajdowych. W Zimowym Rajdzie Dolnośląskim organizator nie zapewnił nawet samochodu ratownictwa drogowego. Po jego tragicznym wypadku wiele zmieniło się na lepsze, choć ofiara do tego konieczna była zbyt duża.
Pochodzący z Olsztyna Marian Bublewicz był osobą bardzo lubianą w rajdowym środowisku. Uśmiechnięty, przyjazny, z ogromną pasją do sportów motorowych. Wielu osobom bardzo go brakuje.
Tak po latach wspominał go Ryszard Żyszkowski, który przeżył feralny wypadek:
- Z jego stratą nie mogę pogodzić się do dziś, jego śmierć była zupełnie niepotrzebna. Do ostatniej chwili wierzyłem, że da się go uratować, że to, co się stało, to tylko zły sen, że zaraz się obudzę i to będzie nieprawda. Bardzo żałuję, że go nie ma i cieszę się, że mogłem przy moim przyjacielu być do samego końca...
W miejscu, gdzie zginął Bublewicz, umieszczono tablicę pamiątkową. Do dziś palą się przy niej znicze i leżą świeże kwiaty. Drzewo, o które rozbiło się auto, ścięto, a zastąpił je krzyż.
Po tragedii powołano grupę, która miała wyjaśnić przyczyny śmierci Mariana Bublewicza. Nie dopatrzono się winy organizatora, uznano, że zawinił kierowca...
WP.PL