Co się stanie jeśli nie zapłacimy mandatu?
Przemierzając polskie, remontowane drogi napotkamy rozmaitego rodzaju niespodzianki i przeciwności, nierzadko sięgające do naszej kieszeni. Pomimo hucznych obietnic i obwieszczeń rządzących ekip, wciąż dysponujemy skromną siecią autostrad i arterii przystosowanych do szybkiego ruchu. Wobec powyższych komunikacyjnych problemów, nadwiślańscy kierowcy siłą rzeczy zmuszeni są nadrabiać stracony w licznych korkach i zatłoczonych miasteczkach czas. Co z dziką chęcią czynią zaraz po opuszczeniu zatłoczonego odcinka, przyciskając energicznie pedał gazu, wyprzedzając kolejnych maruderów spowalniających ruch.
Niestety, o nasze i wszystkich kierowców i pozostałych uczestników ruchu kołowego, bezpieczeństwo dbają przeróżne urzędy i instytucje. Ich kluczową misją a zarazem zadaniem jest ograniczenie liczby wypadków i tym podobnych zdarzeń, uszczuplających budżet Państwa. Głównym orędziem owych organów są rzecz jasna kary finansowe, nakładane na niepokornych kierowców.
Urzędnicy ze straży miejskich, oraz mundurowi z drogowej policji i inspekcji transportu drogowego upodobali sobie, w gruncie rzeczy tylko jedną sferę, którą z jubilerską dokładnością starają się kontrolować. Przecież prędkość zabija - jak zwykli powtarzać niektórzy z nich. Aby wyeliminować czynnik zabójczej szybkości, każda ze wspomnianych formacji zbroi się na potęgę. Policjanci systematycznie zamieniają stare suszarki oparte na radarowej, niedokładnej technologii na nowoczesne mierniki laserowe nie dające praktycznie żadnych szans na reakcję po zauważeniu patrolu drogówki.
Natomiast "obsługująca" do niedawna wyłącznie kierowców zawodowych samochodów dostawczych i autobusów, inspekcja transportu drogowego i straż miejska otrzymały niebywały przywilej wystawiania mandatów za przekroczenia prędkości. ITD dostało w spadku nieustannie rozbudowywaną sieć fotoradarów, zaś SM za zgodą policji może rozstawiać swe fotoradary w ściśle wyznaczonych miejscach. Na domiar złego, popularnie zwane "krokodyle" polują na Bogu ducha winnych zmotoryzowanych także samochodami wyposażonymi w aparaturę rejestrującą.
Nawet starający się przestrzegać przepisów, a zwłaszcza ograniczeń szybkości, kierowca, w chwili nieuwagi może natrafić na uzbrojony maszt fotoradaru lub wspomniany samochód ITD. Procedura w takim wypadku zarówno w biurach inspekcji transportu drogowego tudzież straży miejskiej (gminnych także), maluje się w identyczny sposób. Urządzenie zrobiwszy drogocenną fotografię wysyła ją do centrali, gdzie tworzone są wezwania mandatowe. Urzędnik odpowiednio kadrując owe zdjęcie (czasem pozbywa się wprowadzających wątpliwości innych samochodów) oraz przybliżając twarz prowadzącego, rozpoczyna poszukiwania winowajcy. Po niemal zawsze doskonale widocznych numerach rejestracyjnych, ustalany jest właściciel pojazdu, na którego adres, nawet po trzech miesiącach trafia wstępne wezwanie.
Treścią pierwszej korespondencji jest opis przewinienia, zawierający w sobie dokładną lokalizację urządzenia pomiarowego, datę i godzinę wespół z wstępną kwotą mandatu i liczbą przyznanych punktach karnych. Przeważnie na ostatniej stronie umieszczany jest formularz zwrotny służący do wpisania swoich danych osobowych - numery dowodu osobistego i prawa jazdy 0 lub wskazania innego kierowcy, który wówczas korzystał z naszego pojazdu. Co ciekawe, niektóre oddziały straży miejskiej do wezwania dołączają także fotografię, czego nie robi już ITD. Na wysłanie stosownej odpowiedzi do organu wzywającego nas do uiszczenia mandatu, mamy siedem dni - jeśli kosztowna przesyłka pochodzi z naszej miejscowości, z powodzeniem możemy udać się osobiście z wezwaniem. Krokodyle lub strażnicy po otrzymaniu naszej odpowiedzi na piśmie, przystępują do tworzenia samego mandatu, by w przeciągu
kolejnych kilku dni (częściej tygodni) wysłać go rzeczywistemu sprawcy wykroczenia. Oczywiście po odebraniu poleconego listu, szczęśliwiec ma również siedem dni na zapłatę wymierzonej kary.
Polscy kierowcy nie byliby jednak sobą, gdyby nie próbowali na wszelkie sposoby uniknąć odpowiedzialności za swoje drogowe przewinienia. O popularnych sposobach na zwodzenie administratorów fotoradarów napisano już kilka opasłych książek. Dawniej zmotoryzowani żyli w przeświadczeniu, że wystarczy wskazać obcokrajowca, lub po prostu nie odpowiedzieć na pierwsze wezwanie, tudzież otrzymany mandat wyrzucić do kosza zapominając o całej sprawie.
Nim postanowimy wcielić w życie jeden z powyższych "przetestowanych" patentów na utrzymanie czystego konta mandatowego, warto zapoznać się z formalnymi instrumentami urzędników służącymi do ściągania zaległych należności. Zarówno inspektorzy transportu drogowego jak i strażnicy miejscy, w teorii, określone mają dokładne ramy czasowe swych czynności służbowych. Wedle funkcjonujących prawideł, już po kilku dniach od ostatecznego terminu wpłynięcia zwrotnej odpowiedzi z wypełnionym formularzem, urzędnicy mogą wysłać kolejny upominający list. Jeśli i ta forma perswazji nie odniesie zamierzonego rezultatu, sporządzany jest wniosek do sądu. Na kierowcę unikającego przyjęcia mandatu lub jego zapłacenia, skład sędziowski niemal zawsze nakłada obowiązek zapłaty zaległego mandatu - wespół z odsetkami, czasem także z dodatkową grzywną do 5 000 złotych. Równie dobrze urzędnicy mogą w przeciągu trzech lat oddać kwestię należności urzędowi skarbowemu. W najłagodniejszej formie, skarbówka pisemnie upomni się o swoje
pieniądze. Dopiero po zignorowaniu tegoż ostrzeżenia skarbowa machina przystąpi do odbioru stosownej kwoty z naszego odpisu podatkowego, pensji, czy emerytury. Jeśli to się nie uda, możemy spodziewać się nawet mało przyjemnego telefonu z kancelarii komorniczej.
Dla każdego z nas, bliskie spotkanie z policją czy inną formacją rozdającą mandaty, nigdy nie należy do przyjemnych doznań wartych zapamiętania. Dlatego też znając konsekwencje podążające za niezapłaconym lub unikanym mandatem, warto czym prędzej wyjaśnić sprawę. W ten sposób pozbywamy się przykrych ewentualności z urzędem skarbowym w głównej roli.
Piotr Mokwiński/ll/moto.wp.pl