Co się stanie gdy skończy się paliwo w baku?
Wysokie ceny paliw sprawiają, że niejeden kierowca odkłada moment tankowania najbardziej, jak to tylko możliwe. W rzeczywistości pieniądze i tak przepadną przy dystrybutorze, a wyczekiwanie do ostatniego momentu może mieć poważne konsekwencje i kosztować nas kilka tysięcy złotych.
Błahe z pozoru niedopatrzenia mogą przysporzyć właścicielowi niemałych wydatków, wzbogaconych odrobiną stresu. Niezapłacenie zbliżającej się raty ubezpieczenia OC i AC, czy przegapienie terminu obowiązkowego przeglądu technicznego to tylko nieliczne drobiazgi, o których najczęściej zapominamy, jednak poza finansowymi konsekwencjami w postaci mandatu lub innej sankcji nie odczujemy ich fizycznego braku. Pośród nagminnie zapominanych przez ogrom kierowców spraw związanych z użytkowaniem samochodu jest uzupełnianie paliwa. Dawniej zapalenie się przysłowiowego „komornika” oznaczało konieczność rychłego zjazdu na najbliższą stację benzynową bez przyglądania się cenom. Dziś spora część kierowców jest święcie przekonana, że na awaryjnej porcji paliwa z powodzeniem i błogosławieństwem producenta samochodu, mogą kontynuować jazdę przez około 100 km.
Zasadniczo sporo w tym racji, jednak nie warto testować tej teorii. Wiele zależy od konkretnego modelu samochodu. Dystans, na pokonanie którego pozwoli rezerwa, może wynosić od 70 do 120 km. Wiele zależy też od tego, jaki odcinek drogi mamy przed sobą. W nowocześniejszych samochodach ostrzegawcza lampka zapala się, gdy komputer - na podstawie ostatnio odnotowanego średniego zużycia paliwa – wyliczy, że na pozostałym w baku paliwie możemy pokonać założony przez producenta dystans. Jeśli jednak wcześniej poruszaliśmy się w zatłoczonym mieście, a teraz ruszamy w trasę, rzeczywisty odcinek, który możemy pokonać, nieco się wydłuży. Jeśli wcześniej jechaliśmy w trasie, a teraz wjeżdżamy do miasta, będzie odwrotnie.
Rozbudowana sieć stacji paliw daje nam ogromne pole wyboru, nawet w zamiejskiej trasie. Nie warto więc ryzykować jazdy na oparach w myśl zasady: „zatankuję na tańszej o 3 grosze stacji”, ale z widmem awarii w tle. Problem w tym temacie stanowi wiedza, a raczej niewiedza polskich kierowców, którzy nadal przekonani są o tym, że nim skończy się paliwo, samochód da znać o awaryjnej sytuacji czymś więcej, niż tylko świecącą się kontrolką. Owszem, konstrukcje sprzed lat wykorzystujące gaźnik, nim na dobre utknęły na poboczu, dławiły się, albo wyraźnie traciły ochotę do jazdy. Dzięki czemu kierowca doskonale i niepodważalnie orientował się, kiedy nastąpi koniec pracy silnika. Problem jednak w tym, że dzisiejsze samochody nie dają wcześniejszych znaków ostrzegawczych, stając bez najmniejszego ostrzeżenia.
Starsze konstrukcje po wypaleniu resztek paliwa, wystarczyło ponownie zatankować, by ruszyć w dalszą drogę bez strachu o powstałe szkody. Dziś konsekwencje jazdy na rezerwie mogą być poważne, zakończone nie tylko przymusowym spacerem po baniak z paliwem do odległej o kilka kilometrów miejscowości.
Wyposażone we wtrysk paliwa współczesne, benzynowe silniki kontrolowane są przez jednostki sterujące, których zadaniem jest między innymi weryfikacja i ustalanie składu mieszanki paliwowej. Podróżując na oparach musimy liczyć się z tym, że ssak pompy paliwowej zasysa także powietrze, w efekcie do cylindrów dociera zbyt uboga mieszanka. W takiej sytuacji jednostka sterująca wyłącza silnik z dbałości o jego bezpieczeństwo, zapobiega zapowietrzeniu układu paliwowego. Analogicznymi zasadami awaryjnego wyłączania silnika rządzą się nowoczesne jednostki wysokoprężne. Za sprawą przymusowego unieruchomienia system unika zapowietrzenia wspomnianego układu. Jeśli jednak system zawiedzie, ponowne usprawnienie układu paliwowego trzeba powierzyć mechanikowi, który zainkasuje około 300-500 złotych. Takowych elektronicznych zabezpieczeń nie posiadają konstrukcje rodem z lat 90., które gasną dopiero po faktycznym wyczerpaniu „zapasów”.
Przejdźmy jednak do poważniejszych zagrożeń niż nieplanowany postój na poboczu drogi krajowej. Przez lata eksploatacji na dnie baku odkładają się wszelkie zanieczyszczenia pochodzące z paliwa, które podczas jazdy na rezerwie są zasysane wprost do pompy. Trzeba także uświadomić sobie, że filtr paliwa trafiającego do wtryskiwaczy znajduje się za wspomnianą pompą, co naraża ten drogi element na kontakt z zanieczyszczeniami lub, co gorsza, brak smarowania. Podczas normalnej eksploatacji z dostateczną zawartością baku, pompa smarowana i chłodzona zarazem jest poprzez przepływające przez nią paliwo. Kłopot pojawia się, gdy paliwo się kończy i wraz z nim do układu zaczyna docierać coraz więcej pęcherzyków powietrza. Wówczas w najgorszym wypadku dojdzie do jej zatarcia, co uszczupli budżet właściciela o kwotę od kilkuset do kilku tysięcy złotych.
Podobne spore wydatki przyniesie wymiana zapchanych wtryskiwaczy w silniku Diesla. Nawet nowy filtr paliwa nie wychwyci wszystkich brudów i zanieczyszczeń, a to pozwoli na wprowadzenie do układu wtryskowego zabójczych dla niego cząsteczek. Warto w tym miejscu przypomnieć sobie cenę takiego elementu przekraczającą bez problemu 1500 złotych.
Jazda na rezerwie nie należy do rozsądnych zachowań, nie tylko z uwagi na stres. Awarie, jakie może przynieść ze sobą, bez trudu pochłoną średnią krajową pensję. Dodatkowo notoryczna jazda z pustym zbiornikiem przyczynia się do skraplania się wody do paliwa, czego skutkiem mogą być ogromne zniszczenia w układzie korbowym i wtryskowym. Jedynym sposobem na uniknięcie podobnych drogich przygód jest tankowanie auta niemal natychmiast po zapaleniu się wskaźnika rezerwy.
Piotr Mokwiński, moto.wp.pl
tb/