BMW Sauber chce zwyciężać
Robert Kubica byłby zapewne bardziej szczęśliwy w zespole, w którym narodowość odgrywa mniejszą rolę.
W trakcie 27 rundy, pełniący obowiązki inżyniera wozu Roberta Kubicy, Antonio Cuquerella poinformował Polaka, że jadący tuż za nim Nick Heidfeld ma paliwa na trzy kółka więcej od niego. Za chwilę krakowianin był już w boksie – otrzymał miękkie gumy i dolewkę paliwa, pozwalającą mu na dotarcie do mety. Nie była to najszczęśliwsza decyzja, bowiem po tym pit stopie Polak definitywnie stracił szansę na pokonanie swojego niemieckiego kolegi i wywalczenie miejsca na podium. Kolizja z Kazukim Nakajimą była już tylko przysłowiowym gwoździem do trumny, który przynajmniej pomógł Robertowi uniknąć kłopotliwych pytań w rodzaju: dlaczego startując z drugiej pozycji, przegrał z Heidfeldem?
Komentując na gorąco wyścig w Polsacie Sport, Robert przyznał, że zespół zmienił mu strategię. – Wyjechałem na miękkich oponach z pełnym zbiornikiem, co nie było dobrą wróżbą – stwierdził Polak z typową dla siebie ironią. Sugestia była czytelna. Oczywiście w oficjalnym komunikacie prasowym BMW Saubera krakowianin wspomina już tylko „o zmianie strategii, która się nie opłaciła”. Następnego dnia na stronach „autosportu” pojawiła się rozmowa polskiego kierowcy z Jonathanem Noble’em. I znowu przekaz jest trochę inny. – Zespół zrobił wszystko najlepiej jak potrafił. Mam nadzieję, że taktyka była właściwa – oznajmił krakowianin.
W takiej sytuacji naturalne jest pytanie: czy zespół uczciwie traktuje polskiego kierowcę? No cóż, odpowiedź nie jest ani prosta, ani jednoznaczna. Nie od wczoraj jednak wiadomo, że Kubica nie może powiedzieć wszystkiego. W sumie nic nowego. Nawet czterokrotnemu mistrzowi świata Alainowi Prostowi pokazano drzwi, gdy ośmielił się nazwać Ferrari ciężarówką.
W poprzednim sezonie BMW „wyprodukowało” już zresztą wiele dziwolągów, po których powstawało wrażenie, że chodzi chyba o zupełnie inny wyścig. Weźmy chociażby komunikat prasowy po ubiegłorocznym wyścigu w Monza, gdzie cały świat usłyszał, że Kubica spadł z podnośnika, bo krzywo podjechał na stanowisko serwisowe. Prawdę mówiąc, przez wiele lat oglądania cyrku Berniego Ecclestone’a nie słyszeliśmy niczego podobnego. No ale zawsze musi być ten pierwszy raz.
Kolejny przykład? Legendarny już chyba wyścig w Szanghaju, po którym polscy kibice rozpoczęli niekończące się dyskusje na temat tego, czy Robert mógł wygrać wyścig, czy też nie. I nie chodzi bynajmniej o to, że zawiódł samochód, ale o sprzeczne sygnały płynące z obozu BMW Saubera. Prawdy dowiemy się za kilka lat, pewnie wtedy, gdy Kubica zmieni otoczenie, co w dalszej perspektywie jest raczej nieuniknione. Koncern z Monachium każdego roku pompuje w Formułę 1 setki milionów euro. Ambicją BMW nie jego rola średniaka. Oni chcę zwyciężać. Ale nie tak, jak Ferrari, dla których nieistotne jest to, kto prowadzi czerwony bolid ze znakiem Skaczącego Konia. Mentalność Niemców jest nieco inna. A pamiętajmy również o tym, że F1 to jeden wielki biznes, w którym gigantyczną rolę odgrywa osierocony odejściem Michaela Schumachera rynek niemiecki – największy w Europie. Transmisje telewizyjne z Grand Prix rocznie kosztują stację RTL 150 mln euro, a niemieccy kibice chcą oglądać sukcesy swoich zawodników.
Nieprzypadkowo w stawce jeździ pięciu Niemców. W tym Nick Heidfeld, który póki co odgrywa rolę tego pierwszego. Zapewne jednak tylko do czasu, kiedy wzrosną notowania Nico Rosberga i Sebastiana Vettela. Robert Kubica jest świetnym kierowcą. Mario Theissen i reszta ekipy doskonale zdają sobie sprawę, jak wiele wnosi on do zespołu. Sęk jednak w tym, że Formuła 1 dawno już zatraciła swoją romantyczną naturę. Kierowca nie jest głównym wyznacznikiem sukcesu. Najważniejsze jest mocne auto, którego wcale nie musi prowadzić super-talent. W Monachium o tym wiedzą.
_ Więcej w Sporcie _