Za oknami wreszcie upragniona wiosna, by nie powiedzieć, że prawie jak lato. Oczywiście takie typowo polskie, czyli niezbyt gorące. W tak pięknych okolicznościach pogody i przyrody chciałoby się poszaleć. Najlepiej czymś bez dachu. Wiosną i latem trudno o większą radość z jazdy. Okazuje się, że dzięki otwarciu granic i masowemu importowi aut z zachodniej Europy kupno kabrioletu nie jest już przywilejem najbogatszych. Mogą sobie na niego pozwolić także przeciętni zjadacze chleba. Wystarczy mieć „dychę” w kieszeni. Dychę, czyli 10 tys. zł. Tylko i aż tyle trzeba, by kupić nadający się do jazdy i mogący jeszcze trochę posłużyć kabriolet.
Oczywiście każdy, kto jest realistą zdaje sobie sprawę, że taki „kabriolet za dychę” nie będzie samochodem pierwszej świeżości. Mówimy o egzemplarzach co najmniej kilkunastoletnich, na ogół z przebiegiem grubo powyżej 150 tys. km. Podobnie, jak w przypadku samochodów sportowych bardzo trudno o bezwypadkowe egzemplarze. To z dwóch powodów. Po pierwsze trudno wśród importowanych do Polski samochodów znaleźć takie, które choćby lekko nie były „bite”. Po drugie kabriolety często są samochodami usportowionymi. Ich właściciele chcą się pokazać na drodze, co w połączeniu z brakiem umiejętności, może skończyć się mniej lub bardziej efektownym „dzwonem” i niewątpliwie szkodzi pięknej niegdyś karoserii sygnowanej logo Karmanna, Pininfariny, czy Bertone.
Oczywiście nie każdy właściciel kabrioletu to drogowy kamikadze, ale statystyki jednoznacznie wskazują na to, że jest ich całkiem sporo. Co dostaniemy za 10 tys. zł? Odpowiedź jest prosta: wszystkie klasyczne kompakty bez dachu, np. Golfa I lub III generacji, Opla Astrę, Forda Escorta, Fiata Punto I, BMW 320, a nawet pojazd tak egzotyczny, jak amerykański Chrysler Le Baron.
Mawi